One Shots

Dnia 16.12.2014r ogłosiłam konkurs na One Shoty. Czas na napisanie i wysłanie prac minął 31.12.2014r, a wyniki ogłosiłam 4.01.2015... Szalone liczby. 
Nie chciałam po kolei dodawać tych One Shotów w osobnych postach, dlatego postanowiłam, że 5 "finałowych" prac opublikuję w tej zakładce, aby każdy z Was miał do nich dostęp kiedy tylko będzie chciał i nie będzie musiał przekopywać postów na blogu. 
Napisałam to już wcześniej, ale nie zaszkodzi powtórzyć... System oceniania:
  • Nie brałam pod uwagę błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, stylistycznych, czy językowych (nawet jeśli raziły na kilometr XD)... !Nie poprawiałam żadnej z prac!
  • Dla mnie liczył się pomysł, czyli oryginalność danego One Shota
  • Nie brałam pod uwagę również długości pracy, gdyż była ona dowolna
I miejsce: E(L)MO  oraz Weronika Łachecka
II miejsce: Lauren Coolness, Louder Forever i Weronika Michalska
III miejsce: , Kasia Podniesińska, Ania Fanka, Golden Rose, Zwariowana Alex, Nienormalna Dziewczyna, Iga Mary Lynch, Kamila Zajączkowska, Kamila Wojtanowicz, Agata Stojak oraz Yeaew.
-Mam wielką prośbę do uczestniczek, które zajęły III miejsce, aby wypisały w komentarzach link do swojego bloga, ale JEDNEGO! 
Jeżeli, któraś z uczestniczek nie posiada bloga, poproszę o kontakt ze mną za pomocą skrzynki mailowej... Coś wymyślę dla Was :D juliahejnar4@gmail.com
-Kolejna prośba: Po przeczytaniu wszystkich pięciu One Shotów chciałabym, abyście napisali w komentarzach, który z nich jest według Was najlepszy :D
Dziękuję!
~Julia
___________________________________________________________________________
"She just walked away"

She just walked away...
Why didn't She tell me?
And where do I go tonight?
This isn't happening to me!
This can't be happening to me!
She didn't say a word...
Just walked away...

***
5 czerwca 2014
Kim był Ross Lynch? Nikt do końca nie wiedział. Nawet ja, jego bliski przyjaciel.
Według pierwszych był kobieciarzem, dla drugich samotnym alkoholikiem, dla trzecich dwudziestosześcioletnim mężczyzną z głęboką depresją, dla czwartych facetem bez serca.
A kim był dla mnie?
Kumplem, któremu pomagałem. Nie czekałem na okazywanie wdzięczności ani na zwrot pieniędzy za kupienie mu setek butelek whisky.
Byłem jednym z niewielu osób, z którymi utrzymywał stały kontakt. Jednym, który dokładnie wiedział co on przeszedł.
***
27 kwietnia 2014
Jak zwykle, w dni kiedy miałem w miarę 'dobry' humor, wybrałem się do klubu. Może określenie mojego humoru jako 'dobry' nie jest ani trochę odpowiednie. Bardziej należało by to określić jako mściwy, zły i zraniony humor.
Jest tu pełno lasek bez szacunku do siebie. Mają na sobie krótkie spódniczki, które ledwo przykrywają pośladki, oraz topy z dekoltami odsłaniającymi piersi.
Wielu uważało, że nie miałem szacunku dla kobiet. Mógłbym się z tym zgodzić, ale tylko po części.
Czy szacunek dla dziewczyn, które nie mają respektu do samych siebie, jest sensowny?
Uśmiechnąłem się kpiąco, jakby wszyscy ludzie mówiący mi o pieprzonym braku respektu stali teraz przede mną. Upiłem łyk whisky z lodem i rozejrzałem się po ciemnym klubie. Dziewczyny tańczyły niczym prostytutki do głośniej muzyki, pobudzając pożądanie swoich zachwyconych partnerów. Jedna z samotnych - na razie - dziwek, która szuka tylko zabawy i, z pewnością, kochanka, który kupi jej nowe buty, spoglądała na mnie zalotnie. Uśmiechnąłem się do niej w ten sam sposób, czując już radość z tego co jej zrobię. Upiłem kolejny łyk wódki, a ona podeszła do mnie seksownym krokiem.
- Jesteś sam? - spytała niby wstydliwie. Palcami delikatnie dotknęła mojego torsu. Wyglądała co najmniej na osiemnastolatkę. Czarne włosy spadały swobodnie na jej nagie ramiona, a czerwona, wyzywająca sukienka ledwo zakrywała jej miejsca intymne.
- Jak widać. - Pustą szklankę po whisky odstawiłem na ladę. - Chata wolna?

Po szybkim numerku, od razu się ubrałem. Jak zwykle. Dziewczyna, której imienia nie znam, spojrzała na mnie zaskoczona.
- Nie mów, że liczyłaś na coś więcej - zaśmiałem się kpiąco, dopijając drinka. Nie mam zamiaru być czyimś kochankiem. Sorry, nie mam kasy na twoje buty.
Ha, żałosne naprawdę. Dziesięć minut i do widzenia. Więcej się, suko, nie zobaczymy.
Wychodząc z jej małego mieszkania, wypowiedziałem w jej kierunku satysfakcjonujące dla mnie słowa:
- To był tylko jeden raz, dziwko.
Bo czy kobiety, które liczą tylko na seks i kochanka nie zasługują na miano dziwek?
***
Ciężko było mi stwierdzić czy wolałem jego gorsze czy 'lepsze' dni. Z jednej stron stawał się depresyjny i jedyne co robił to siedział na kanapie, słuchając smutnych piosenek o nieszczęśliwej miłości i pił do nieprzytomności, a z drugiej chodził do klubów, a potem lądował w łóżku z byle jaką dziewczyną, tylko po to był ją skrzywdzić. Tak jak skrzywdzono jego.
Z tej jednej strony rozumiałem go, bo wiedziałem co przeszedł, a z drugiej uważałem, że jego stan zaszedł już stanowczo za daleko i potrzebował on pomocy specjalisty.
Był niczym bohater utworu z epoki romantyzmu cierpiącym z powodu nieszczęśliwej miłości. Cholernie się więc obawiałem, że popełni on w końcu samobójstwo. Ale czy "w końcu" nie brzmi okrutnie w tym kontekście?
Dnia 29 kwietnia 2014 zadzwonił do mnie. Jak to miał w zwyczaju w te gorsze dni - zaprosił mnie do siebie.
- Mat, jest problem - powiedział wtedy, a w tle słyszałem niewyraźnie jego ulubioną piosenkę.
- Skończyła ci się whisky? - spytałem, będąc pewien, że potrzebuje czyjejś obecności. Mojej obecności.
- Poniekąd. - Nie był alkoholikiem. Był zagubionym emocjonalnie mężczyzną, który próbował zgasić ból psychiczny wódką i raniąc dziewczyny. Nie był zły. Był zniszczony uczuciowo.
Jego mała kawalerka nie była zbyt urodziwa. Prawie nigdy tam nie sprzątał i zawsze, gdy wchodziło się do środka, czuć było woń dymu papierosowego. Jedynym źródłem światła, którego używał była stara lampa z ciemno świecącą żarówką, przez co zawsze panował u niego półmrok. Ten klimat pasował idealnie do jego gorszych dni. Jego humor był przyciemniony i jedyne o czym myślał, poza nieszczęśliwą miłością, to sens jego własnej egzystencji.
Samotność dobijała go psychicznie jeszcze bardziej, dlatego zawsze dzwonił do mnie.
Nie miałem mu tego za złe. Cieszyłem się nawet, że to mnie potrzebował w złych chwilach. Ufał mi. Chociaż wolałem, by nie miał tych dni smutku.
- Mam whisky - oznajmiłem na tyle głośno, by przekrzyczeć muzykę, wchodząc bez pukania do jego kawalerki. Nie ściągałem butów, gdyż nie miało to najmniejszego sensu przy tak brudnej podłodze. - Ogarnąłbyś tu czasem.
- Ratujesz moje życie - powiedział, odbierając ode mnie butelkę i kompletnie ignorując moje uwagi. W takim stanie nigdy nie lubił wychodzić. W półmroku zauważyłem, że białka jego oczu były czerwone, włosy rozczochrane, a ubrany był w stare, rozciągnięte dresy i t-shirt.
Usiedliśmy razem na starej kanapie i przysłuchiwaliśmy się melancholijnym piosenkom. Ross pośpiesznie otworzył butelkę i pociągnął pierwszy łyk.
To był ostatni raz, gdy podzielił się ze mną whisky.
***
30 kwietnia 2014
Obudziłem się z potwornym kacem. Moja głowa wręcz pękała, więc byłem wdzięczny Mattowi za to, że zostawił mi butelkę wody i tabletki przeciwbólowe na stole, bym nie musiał się targać po to do kuchni. Przyjacielu, dziękuję. Już po raz kolejny ratujesz moje życie. A raczej głowę.
Wyłączyłem pośpiesznie budzik, którego dźwięk rozwalał moją czaszkę.
Powoli i z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej i wziąłem jedną tabletkę.
Z cichym westchnieniem oparłem się o oparcie kanapy, przymknęłam na chwilę oczy i odczekałem krótką chwilę, aż poczułem w sobie tyle sił, by bez pomocy ściany pójść do łazienki.
Trzeba się przyszykować do pracy...
Po wzięciu szybkiego, chłodnego prysznica i ubrania się w białą koszulę, czarne dżinsy i szare trampki, wyszedłem na świeże powietrze, by trochę ochłonąć.
Wyciągnąłem zwinnym ruchem jednego papierosa z paczki i pośpiesznie go zapaliłem. Wciągnąłem do moich płuc trujący dym. Zastąpiło mi to śniadanie.
- To cię zabija.
To był znany mi głos. Isobel. Żona Matta. Zawsze podjeżdżała po mnie, by podwieźć mnie do pracy. Poprawka, razem jeździliśmy do jednej pracy, tego samego biura. Byliśmy w jednej drużynie.
I wciąż nie wiem jakim cudem, ja ciągle pracuje w tej głupiej agencji reklamowej. Chyba tylko dzięki Iz.
- Nie pij, nie pal-umrzesz zdrowiej. - Ostatni raz wypuściłem dym, po czym zdeptałem niedopałek podeszwą starego trampka. Przetarłem zaspaną twarz i usiadłem na przednim miejscu pasażera w jej starym, ale dobrze zadbanym cadillacu. Kochała to auto. Zawsze ładnie w nim pachniało. Lubiłem ten zapach. Morze. Nie wiem czemu, ale działał na mnie w jakiś sposób uspokajająco.
- Jak tam Juliet?
Juliet była pięcioletnią córką Matta i Isoble. Lubiłem ją, a ona, o dziwo, również. Zielone oczka o migdałowym kształcie miała po moim przyjacielu, a rude, puszyste włoski po Izzy. Ju lubiła, gdy plotłem z nich warkoczyki.
Mimo swojego młodego wieku była bardzo błyskotliwa i spostrzegawcza. Tę cechy odziedziczyła po mamie.
Ile to ona razy pytała mnie 'Coś się stało, wujku?' przy zabawie klockami. Jej głos zawsze był płynny i prawie nigdy się nie zacinała. Chyba, że wymawiała nowe słowa. Mała recytatorka...
- Szybko się uczy dziewczyna. - Iz uśmiechnęła się promiennie. - Pytała czy dziś do nas wpadniesz.
Kiwnąłem bez zastanowienia głową. To była przyjemna i dość częsta zmiana w mojej dziennej, nudnej rutynie. I zmiana ta, pasowała mi. Wiedziałem, że zawsze jestem u nich mile widziany, jednak czasem miałem potrzebę wyżycia się lub rozmyślania w samotności lub pocieszającym towarzystwie Matta i whisky. A może po prostu nie chciałem się narzucać.
Też chciałbym mieć córkę. Z nią. Z tą, którą wciąż kocham. Tęsknię.
Tą jedyną.
- A ty...
- Jest okey - uciąłem wszelkie pytania, próbując ja przekonać, że tak faktycznie jest. Wiedziałem że spytałaby o wczorajszy dzień, o to dlaczego 'ukradłem' jej Matta. Znowu.
- Mam nadzieję, że w końcu zapomnisz.
Nie odpowiedziałem.
Nie zapomnę, Iz. Ona była tą jedyną. Tą, której nie dało się tak po prostu usunąć z myśli.

- Jaka stażystka? - spojrzałem niepewnie na Iz, która przed chwilą wyszła z gabinetu szefa.
- Annabel Lee, dojdzie do naszego zespołu. - Wyciągnęła kubek pełen kawy z expressu. Mimo iż dźwięk jej imienia sprawił, że mój żołądek zawirował, nie dałem sobie tego po sobie poznać.
- Cztery kobiety i ja sam, za jakie grzechy? - Oczy zwróciłem w stronę sufitu, niby do nieba.
Isobel była jedyną kobietą, której ufałem i, którą jako jedyną traktowałem normalnie. Innych nie dopuszczałem do siebie, nie chciałem. Chociaż zależało też od tego kim dana kobieta była. Jeśli chodziło o Gwen i Lilith, dziewczyny z naszego zespołu, szanowałem je, mogłem je też nazwać koleżankami. Nie ufałem im, nie zbliżałem się do nich. A jeśli chodziło o dziewczyny w klubach...to były dziwki. Krzywdziłem je, bo tak było łatwiej. Przez to czułem się w jakimś stopniu lepiej.
Isobel - jedyna kobieta, która wie, aczkolwiek nie do końca, czemu jestem taki. Nie popiera tego, ale nie wie też jak mi pomóc. Po prostu myśli, że jeśli miło spędzę czas z nią i jej rodziną, może w końcu się przekonam. Jak 'ukradnę' Matta na kilka wieczorów to może w końcu mi się polepszy.
- Może nie będzie tak źle. Przestań - nakazała, gdy zacząłem uderzać głową o ścianę. Było to kompletnie głupie, bo moja czaszka i tak pękała. - Masz kawę, bo mi tu zaraz padniesz.
Podała mi swój kubek, patrząc na moją twarz. Niedospaną twarz. Z workami pod oczami, które wręcz przypominały sińce. Odgarnęła szybkim, ale i delikatnym ruchem kosmyki, które zleciały tak by zakryć moje powieki.
- Dzięki. - Upiłem łyk kawy. - Jakieś nowe zadania, pani kapitan?

Annabel miała dwadzieścia cztery lata. Mówiła strasznie dużo i, niestety, głośno. Moja głowa ledwo to wytrzymywała, mimo wzięcia prawie połowy opakowania tabletek przeciwbólowych. Czasem też gubiła się w tym co mówi. Tyle zdołałem się o niej dowiedzieć przez całe spotkanie.
Ubrana była wtedy w krótką spódniczkę - choć nie tak krótką jak dziewczyny w klubach, i koszulę, którą odpięła tak by wyeksponować swój dekolt. Ale to teraz była tylko znajoma z pracy, więc nie mogłem jej skrzywdzić. Taką miałem zasadę.
Może i jestem psycholem bez perspektyw życiowych, ale swoje reguły też mam.
Twarz panny Lee była piękna. Wręcz idealna. Bez żadnego pryszcza, krosty, blizny. Nic. Nie wiem czy to przez makijaż, czy też przez to, że ona faktycznie była perfekcyjna.
Czarne, lśniące włosy miała związane w długiego kucyka. A jej oczy wyglądały...jak srebrzyste kamyczki.
Annabel była też bardzo zgrabna i wysoka, co podkreślała wysokimi obcasami.
Jak bym ją określił?
Annabel - przeraźliwie chuda, za głośna - Lee.
***
Oczywiście, że niektóre jego dni były spokojniejsze, normalniejsze. I w takie dni lubiłem go najbardziej. Przychodził do nas, bawił się z Juliet i miałem wrażenie, że to sprawia mu wewnętrzny spokój i radość. I, w pewnym sensie, poczucie normalności.
Jakby czuł, że ma rodzinę, gdy Ju mówiła do niego wujku. Gdy jedliśmy wspólnie obiad i zachowywaliśmy się jak prawdziwa rodzina.
Ross jednak był tylko tym zagubionym Rossem, któremu to nie wystarczało. Wiedziałem, że tęsknił za nią.
Jednak, gdy poznał Annabel, odniosłem wrażenie, że coś się w nim zmieniło. Ale to były chyba tylko żmudne pozory, nadzieje na to, że z nim w końcu będzie dobrze.
Że zapomni.
***
- Coś się stało, wujku? - spytała Juliet, cicho kasłając, podczas gdy pomagałem jej w budowie domku dla lalki. Spojrzałem na nią lekko zdezorientowany.
Pokręciłem w odpowiedzi głową. 'Nie'
Czułem się jak kłamca, ale usprawiedliwiałem się tym, że była za mała, by zrozumieć coś czego sam do końca nie rozumiałem.
Od wyjścia z pracy w głowie dudnił mi głos panny Lee.
Panna Lee...nawet ładnie brzmi.
Spojrzałem na domek dla lalki.
Gdyby tylko był prawdziwy, mógłbym w nim zamieszkać. Z tą jedyną. Wychowywalibyśmy córeczkę o imieniu Lenore, która bawiłaby się wraz z Juliet i...
Byłbym szczęśliwy.
Wiedziałbym, że mam dla kogo żyć, że mam prawdziwą rodzinę, której mogę zaufać i otoczyć ją całą swoją miłością. Czuć, że spełnię się w roli kochanego męża dla tej jedynej, dobrego ojca dla Lenore, która istnieje przecież tylko w mojej głowie.
Głowie, która pękała teraz przez głośny głos panny Lee.
Dlaczego? Dlaczego muszę jej słuchać? Czemu jej głos rozwala mi teraz czaszkę?
Nie powinno tak być. Znałem ją zaledwie kilka godzin i prawie nic o niej nie wiedziałem. Ale to imię...
Annabel.
Było piękne, jak ona sama, ale też przywoływało wspomnienia, które plądrowały moją głowę. Gorzej niż poranny kac.
Usłyszałem szczęk otwieranych drzwi. Wraz z Juliet podnieśliśmy się z ziemi, by przywitać się z Mattem. Oparłem się i framugę drzwi i z rozczuleniem patrzyłem na to jak Ju zwisa jak małpka, trzymając się kurczowo szyi swojego taty. Isobel wyjrzała na chwilę z kuchni.
- Cześć, Matt. - Ucałowała go w policzek i zdjęła córkę z jego szyi. - Pomożesz mi nakryć do stołu - zażądała Iz od Ju. Powiedziała to jednak miło i z uśmiechem. I zniknęły obie za drzwiami kuchni.
Wyciągnąłem wtedy kilka banknotów z kieszeni i wyciągnąłem w kierunku przyjaciela.
- Chyba sobie żartujesz. Schowaj te pieniądze.
Cholera, Matt. Kiedy ty w końcu dasz mi oddać za te wszystkie butelki whisky?
Nie ustępowałem, wciąż trzymając banknoty wyciągnięte ku niemu.
W środku ogromnie się ucieszyłem, gdy po chwili jednak je wziął. Zdziwiłem się jednak, gdy wcisnął je z powrotem do kieszeni w moich spodniach. Stałem chwilę z rozdziawioną buzią.
- Matt…
Ale on nie dał mi dokończyć. Popchnął mnie w kierunku jadalni i usadził na jednym z krzeseł.
- Wiesz, że nie musisz.
- Ale chcę, Matt.
Kilka chwil mierzył mnie ostrym spojrzeniem.
- I tak ich nie przyjmę.
Spuściłem wtedy wzrok na ułamek sekundy. Jak mały dzieciak, który zrobił coś złego i musiał właśnie wysłuchiwać kazań rodziców.
Chwile potem rozglądałem się po ładnie urządzonym pomieszczeniu, które i tak dobrze znałem.
Zielone ściany zajmowało kilkadziesiąt ramek ze zdjęciami. Zdjęciami pokazującymi ich szczęśliwą rodzinę. Zdjęcia ze studiów. Uśmiechnąłem się delikatnie, gdy w lawinie zdjęć udało mi się wyłowić fotografię z pierwszego roku liceum - wtedy poznałem Matta. Dziesięć lat lat temu.
Wtedy poznałem też ją. Tą jedyną.
Nigdy nie zapomniałem jej rysów twarzy. Jej delikatnych, miękkich ust, które kiedyś mogłem całować. Jej brązowych oczy, w które mógłbym patrzeć całymi dniami, bo wywoływały u mnie przyjemne dreszcze. Jej ciało, które uwielbiałem przytulać. Jej brązowe, miękkie włosy, z których plotłem warkoczyki…
Rossie Lynch, natychmiast przestań.
To nie był mój głos.
Tylko Annabel.
***
Nigdy nie lubił rozmawiać na temat Alishi Annabel Tolles. Tej jedynej. Chociaż wiadomo było, że to właśnie z myślą o tej dziewczynie zasypia. Że z myślą o niej słucha tych wszystkich piosenek i upija się whisky. Że z myślą o niej krzywdzi inne dziewczyny.
Kochał ją i jednocześnie nienawidził.
***
1 maja 2014
Jęknąłem, gdy tylko usłyszałem dźwięk budzika. Nie chcę iść do pracy. Rzuciłem swoją twarz w poduszkę. Pewnie wyglądałem na niewyspanego. I tak właśnie było. Mówiłem już, że nienawidzę tej agencji reklamowej? Przekręciłem się ponownie na plecy i przetarłem zaspaną twarz.
Pieprzony budzik.
Czasem marzyłem o tym, żeby budziła mnie ONA. Delikatnym pocałunkiem. Chciałem znów czuć jej miękkie wargi na swoich. Chciałem by łaskotała mnie po twarzy swoimi brązowymi lokami. Chciałem czuć jej ciepłe ciało w moich ramionach. Chciałem widzieć jej słodki uśmiech. Chciałem słyszeć jej delikatny śmiech, gdy plotłem jej z włosów warkoczyki. Chciałem patrzeć w jej oczy pełne miłości. Chciałem splatać jej palce ze swoimi.
Chciałem by były przy mnie.

Izzy dziś po mnie nie przyjechała. Musiała pojechać z Ju do lekarza, bo mała się rozchorowała. Musiałem więc doczłapać się do pracy pieszo. Zaraz po wyjściu z kamienicy zapaliłem papierosa, który znów zastąpił moje śniadanie. Tak dawno nie spacerowałem.
Pogoda była dosyć przyjemna. Wiał lekki wiatr, a słońce delikatnie ogrzewało moja twarz. Wolałbym spacerować jednak z kimś. Najlepiej z NIĄ.
Westchnąłem cicho. Papieros się wypalił.
Czułem się kompletnie pusty. Byłem totalnie wyprany. Bycie potrzebnym nie należało do moich odczuć. Nie, odkąd odeszła. Chciałem być do czegoś przydatny. Przydatny dla kogoś. Ale tak nie było. I nie będzie.
Uniosłem na chwile wzrok z moich trampek i spojrzałem tępo przed siebie. Czy to nie Annabel idzie teraz kilka metrów przede mną? Te włosy...
Nim zdążyłem się jakkolwiek zastanowić, moje nogi próbowały dogonić czarnowłosą dziewczynę. Musiałem przyznać, że chodziła dosyć szybko. I dosyć zgrabnie.
-Hej. - Kompletnie nie wiedziałem co robię. Nie panowałem nad tym. To było impulsywne. Jakby wszystkie moje blokady nagle opadły.
Odwróciła twarz w moją stronę i wlepiła we mnie srebrne, zmęczone spojrzenia.
- O, hej - odpowiedziała wesoło. I głośno. Panno Lee, masz cholerne szczęście, że nie mam dziś kaca. - Myślałam, że jeździsz z Isobel.
Zlustrowałem jej strój dyskretnym wzrokiem. Był całkowita odwrotnością jej wczorajszego ubioru. Długie, czarne spodnie, bluzka zasłaniająca biust i do tego czerwono-czarne new balancy. Wciąż była piękna. Wciąż idealnie wyglądała. Idealnie widać było jej chudą talię. Ta wersja Annabel podobała mi się bardziej. Nie miała na twarzy tak dużego makijażu jak wczoraj. Zauważyłem więc bliznę w kąciku lewej wargi. Wyglądała tak naturalnie. Nie sztucznie. Podobała mi się.
- Robisz coś po pracy? - Nie wiem co mnie podkusiło by o to spytać. Może zgłupiałem? A może ja faktycznie potrzebuje towarzystwa?Lee pokręciła przecząco głową. - W takim razie zapraszam cię do świetnej knajpy zwanej budką z kebabami. - Zgłupiałem.

- Nawet tu czuję ten twój śmierdzący sos czosnkowy - zamruczałem niezadowolony, marszcząc nos i wygryzając się w swoją bułkę z mięsem.
-Jest bardzo dobry! - zaprotestowała ze śmiechem.- Lepiej pasuje do kebaba niż ten twój ketchup. - Dokładnie zaakcentowała 'ten twój'. Zaśmiałem się cicho pod nosem i pokręciłem głową.
Z Annabel było naprawdę miło, co było dla mnie zaskoczeniem, bo nie spodziewałem się tego, że tak fajnie spędzimy razem czas. Co prawda nie było tak jak kiedyś z..., eghem, Alishią, ale jednak. Cholera, czemu zawsze, gdy myślę o niej przechodzą mnie dreszcze?
Panna Lee była nawet dosyć zabawna, śmiała się, oczywiście, głośno, ale przestało mi to powoli przeszkadzać. Czułem się przy niej luźno, o dziwo. Nie czułem przy niej dyskomfortu ani chęci zranienia jej. Czemu? Tego nie wiem. Może po prostu polubiłem ją?
Zrzuciłem jednak mój luźny nastrój na to, że po prostu mam lepszy dzień.
Nie chciałem by jakaś kobieta na mnie wpłynęła. Nie chciałem się przekonywać do innej kobiety niż Izzy. Nie chciałem przeżywać nic ponownie.
Alishia, ona...nie, Ross. Nie myśl o tym. Nie myśl o niej. Jesteś teraz z Annabel Lee, jesz z nią kebaba. Jest luźno, fajnie i przyjemnie. Nie psuj tego przez swoje myśli...
- Jak wątpisz, możesz spróbować. - Spojrzałem na nią zdziwiony, gdy podsunęła mi swoją porcję pod nos. - No co? Masz, spróbuj i przyznaj mi rację - zaśmiała się głośno.
Parsknąłem nieprzekonany, niepewnie biorąc od niej bułkę. Powąchałam i skrzywiłem się. Cholerny sos czosnkowy. Mimo to, spróbowałem. Trzymałem chwile mięso w buzi, bojąc się, że poczuję sos wyraźniej. Annabel tylko się śmiała. Jędza. Wykrzywiłem kilka razy usta w dziwnym grymasie, po czym połknąłem to, co trzymałem w buzi. O cholerka...
Nim się zorientowałem, ugryzłem jej porcję po raz kolejny.
- Oddasz mi?
- Nie. Jedz z ketchupem - mruknąłem całkiem poważnie, z gębą wypchaną baraniną i sosem czosnkowym. A panna Lee tylko się ze mnie śmiała.
Pierwszy raz od kilku lat zdołałem przyznać rację kobiecie.
***
Potem miał jakieś lepsze dni. Był wyluzowany, nie pił nie wiadomo jak wielkiej ilości wódki, nie chodził do klubów i więcej się uśmiechał. Jakby się nagle uspokoił. Jednak to był tylko moment. Jeden złudny moment, za który tak cholernie się nienawidziłem.
Wiedziałem, że polubił Annabel. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mu zrobiła, jak na niego wpłynęła i co zrobiła by dotrzeć do innej jego części. Tej prawdziwej. Coś musiało w niej być, coś wyjątkowego. Przypominała mu Alishię.
Nigdy nie stawiał tego co Al mu zrobiła nad uczucie jakim ciągle ją darzył. Zbyt mocno ją kochał, by przez cały czas pamiętać co zaszło między nimi. Pamiętał tylko wieczorami. Mimo wszystko starał się ją tłumaczyć.
Starał się, mimo że cholernie go zraniła. A kiedy jego umysł nie miał już sił - chodził do klubów lub upijał się whisky.
Nie wiedziałem co siedzi w jego głowie, jak bardzo jest zniszczony. I to było najbardziej przerażające. Tak cholernie się o niego martwiłem.
***
25 maja 2014
Chodzenie na wieczorne spacery zaczęło powoli sprawiać mi dziwną przyjemność. Aczkolwiek samotność, ta która cały czas mi doskwierała, nie pozwalała się cieszyć z miłej pogody, chłodnego wiatru. Chociaż całą swoją wolą starałem się cieszyć. Na drodze do normalnego życia wciąż stała blokada.
Zapaliłem papierosa i, zaciągając się, przymknąłem na moment powieki. Czułem jak dym wypełnia moje płuca. Pozwoliłem oddać się na chwilę pustce. Pustce, która nie plądrowała mojej głowy i pozwalała funkcjonować. Przez moment mogłem poczuć nawet jak chęć do życia ponownie wypełnia moje serce.
Jednak ta chęć nie wypchnęła z mojego serca jednej rzeczy. Jednej osoby. Alishi.

Siedziałem na ławce w parku. Czekałem na nią. Martwiłem się. Przez telefon mówiła bardzo powoli i niespokojnie. Podejrzewałem, że się czymś stresowała. Nie lubiłem kiedy to robiła. Wtedy miałem wrażenie, że jest jedną wielką kupką nerwów i bezsilności. Nie chciałem jej takiej widzieć. Ten obraz sprawiłby, że smuciłbym się i denerwował razem z nią. Nienawidziłem kiedy się smuciła.
- Witaj, Ross. - Momentalnie się odwróciłem, gdy tylko ją usłyszałem. Uśmiechała się blado. Czyli nie była zestresowana. Nic nie rozumiałem. Odruchowo wstałem, chcąc się do niej przytulić. Ona jednak mnie odepchnęła i momentalnie odwróciła wzrok. Jakby zażenowany wzrok. Czułem, że powoli tracę panowanie nad moim ciałem i umysłem. Nie mogłem sie zmusić do ruchu, nie mogłem przytrzymać smyczy przyczepionej do myśli. Byłem kompletnie sparaliżowany. Przecież zawsze lubiła jak się do niej przytulałem. Spoglądałem na nią z coraz większym wyrazem zdziwienia na twarzy.
- Nie możemy być razem - odparła, po chwili męczącego milczenia. Zaraz. Co? Czemu ona mówi o tym tak luźno?
- Żartujesz, tak? - Starałem się uspokoić swój przyspieszony oddech i napad złości. Co zrobiłem źle?
- Nie, Ross. Nie żartuję. - Była całkowicie poważna, nawet bez cienia smutku na twarzy.
Byłem w stanie zadać sobie tylko jedno pytanie: Czemu?
Wyciągnęła coś pośpiesznie z torby i, nawet bez drżących rąk, podała przedmiot mnie. Test ciążowy. Pozytywny.
- Przecież my jeszcze nie... - I wtedy jakby mnie olśniło. Zdradziła mnie. Moje oczy zaszły mgłą. Płakałem. A ona tylko stała. Milczała, ale patrzyła na mnie wzrokiem mówiącym wszystko.
'Chyba nigdy Cię tak naprawdę nie kochałam.'
'Nie wystarczałeś mi.'
'Nie potrzebuję Cię w moim życiu.'
'Kłamałam.'
Rzuciłem test na ziemię, wciąż płacząc. A ona wtedy odeszła. Po prostu. To był koniec.
- Nienawidzę Cię, Alishia - szepnąłem, ale ona już nie słyszała. A ja chciałem, by to, co powiedziałem, faktycznie było prawdą.
***
Jego głowa była istnym chaosem niepoukładanych myśli. Wiedziałem, że już dawno przestał z tym walczyć. Dał się omotać swojej bezsilności i nieufności. Jego umysł tworzył milion blokad. Annabel zniszczyła jedną z nich. Nie chciał znów zaufać kobiecie. A Isobel była wyjątkiem.
Wiele razy namawiałem go na terapię, jednak on uparcie twierdził, że wszystko z nim okey, że nie potrzebuje pomocy. 'Samo kiedyś przejdzie' - mówił często.
Jednak widziałem, że on wciąż cierpiał.
I chodził do tych cholernych klubów ranić dziewczyny.
To mu pomagało, bo tak sobie wmówił. Że przez to jest łatwiej. Może i faktycznie tak było. Ale on wciąż był taki sam. Stał na samym środku pokoju smutku. Nie wychodził z niego. Nie robił nawet kroku do wyjścia z tego. Mało tego - robił coraz większe kroki w tył do ciemnego kąta, zwanego depresją.
Ciągle myślał o Alishi. Nie umiał wyrzucić jej ze swojej głowy, choć minęło już tyle lat. Była głównym tematem chaosu.
***
26 maja 2014
- Jesteś dziś jakiś niemrawy - stwierdziła Izzy. Wzruszyłem tylko sennie ramionami. Może i byłem, ale co z tego?
Wczoraj znów poszedłem do klubu. Tak mocno odczuwałem chęć wyżycia się na tych dziwkach, choć one nie były niczemu winne.
Starałem się rozluźnić, nie martwić Iz, ale nie umiałem. Byłem sfrustrowany i zły. Głównie na siebie. Żeby się trochę uspokoić zaciągnąłem głośno powietrze do ust i powoli wypuściłem. I tak kilka razy.
Isobel tylko spoglądała na mnie troskliwie, wiedząc, że potrzebuję teraz chwili ciszy i spokoju. Niby nie wiedziała o co chodziło, ale cholernie mnie rozumiała. Może nie do końca 'rozumiała', bo sam nie potrafiłem tego ogarnąć, ale jednak. Za to ją uwielbiałem. Wiedziała kiedy zamilknąć, kiedy zapytać, kiedy powiedzieć coś co powinno podnieść mnie na duchu. Kochałem ją jak starszą siostrę, ale czułem też, że nie mogę jej wyjaśnić wszystkiego. Bałem się. A ona wysłałaby mnie do czubów.
Głębokie oddechy powoli przestawały pomagać. Potrzebowałem papierosa, czegoś co na chwilę zablokuję moje uczucia.
- Iz, zatrzymasz się na moment? - Na pewno zrozumiała. Nie chciałem palić w jej zadbanym cadillacu. Chciałem czuć morze. Nie dym.

Gdy tylko wpadliśmy do biura, dobrałem się do expressu. Tak bardzo chciało mi się spać. Potrzebuje kofeiny, żeby nie zdechnąć na dzisiejszym zebraniu. Nie zmrużyłem w końcu oka przez całą noc. Męczyło mnie wszystko dookoła.
Kawa. Moja kawusia. Mój zbawca dzisiejszego poranka.
Gwen i Lilith rozmawiały przy blacie biurowym, głośno się śmiejąc i popijając herbatę. Głowa bolała mnie od ich śmiechu, ale musiałem to wytrzymać. Chociaż one są szczęśliwe.
Isobel patrzyła tylko na moje spowolnione, senne ruchy. A Annabel nie było. W sumie to dobrze. Nie muszę się jej tłumaczyć ani wstydzić. Objąłem ustami kubek z kawą i upiłem łyk. Chciałem utopić wczorajszy dzień tam, w tej kawie. Tak bardzo tego pragnąłem. Nie myśleć o tym, że panna Lee mnie teraz oleje, bo dowiedziała się o 'innej części mnie'. Tej gorszej.
Czemu mówię o sobie jak o częściach czegoś? Czy było to dobre stwierdzenie? Bo ile ja miałem części?
Depresyjna, mściwa, obojętna, luźna, prawdziwa...
I to wszystko tworzyło całość. Mnie. Chciałem być tylko jedną częścią. Dobrą częścią. Prawdziwą. Taką jak kiedyś.

Annabel jednak dotarła do pracy, prosto na spotkanie. Cały czas unikałem jej wzroku. Tego pytającego, nic nierozumiejącego wzroku. Nie chciałem jednak odpowiadać. Bo co miałbym powiedzieć? 'Hej, Annabel. Chciałem przelecieć tamtą dziewczynę, która miał prawdopodobnie na imię Susan, bo tak jest łatwiej ogarnąć moją złość! Powstrzymałaś mnie, dziękuję. Jestem psycholem bez życiowych perspektyw i rozumu. Może poszłabyś ze mną na kebaba?'
Nie. To kompletnie nie wchodziło w grę. A ona prędzej czy później i tak zażąda wyjaśnień. Cholera, w co ja się wpakowałem, zbliżając się do niej? Zaprzyjaźniając się z nią?
- Iz, wracam dziś piechotą.
Potrzebuję chwili samotności, chcę ogarnąć myśli, nie martw się o mnie.
Kiwnęła tylko głową. Rozumiała.
Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę taki chętny do spacerów. Jednak przed wyjściem musiałem jeszcze sprawdzić, gdzie jest Annabel. Rozmawiała z Lilith. Uf, to dobrze. Jest bezpiecznie. Mogę iść.
Wyszedłem więc z biura, nucąc ulubiona piosenkę pod nosem. Wciąż ta samą piosenkę.
She just walked away...
-Ross!
Cholera, Annabel. Za wolno spacerowałem. Złapie mnie. Moje serce momentalnie zabiło szybciej. Serce, ogarnij się! Mózgu, udawaj, że żadne dźwięki do ciebie nie dotarły...
Starałem się nie odwracać, nie spoglądać na nią. Chciałem znaleźć się jak najszybciej w domu.
-Ross.
Złapała mnie. Dotykała teraz mojego ramienia, a ja drżałem zdenerwowany. Jej dotyk był taki ciepły, taki delikatny. Podobny do dotyku Alishi...
Przystanąłem, nie miałem już po co uciekać. Ona przystanęła wraz ze mną. Nie odwróciłem wzroku w jej stronę, ale czułem na sobie jej badawcze spojrzenie. Milczeliśmy krótką chwilę. Mogłem uciec, jednak moje nogi nie umiały się ruszyć. Mięśnie jakby przestały pracować.
- Wytłumacz mi...
Nie musiała kończyć. Już wiedziałem o co chodzi.
- Nie - przerwałem natychmiast, kręcąc głową - Nic Ci nie wytłumaczę. Nic. Bo sam tego nie rozumiem. - Nie rozumiałem siebie, swoich czynów, myśli i stanów. Spojrzałem na nią smutnym wzrokiem. Czułem gule w gardle, ale nie płakałem. To był po prostu wstyd. Wstydziłem się siebie i tego co robię. Ale mimo to, nie umiałem się powstrzymać.
- Ross...
Ale ja już odszedłem ze wspomnieniem wczorajszego wieczoru, nie utopionego w kawie. Zacząłem biec, by mnie nie dogoniła. Pędziłem, a moje stopy ledwo dotykały podłoża. Czy tak ma wyglądać moje życie? Ma być wieczną ucieczką od wszystkiego? A przecież nikt nie był winny temu, jaki byłem ja. Musiałem uciec. Uciec od siebie.
Dom. Muszę najpierw dotrzeć do domu.
W moim umyśle nie było jak zwykle nic, oprócz Alishi.
To była jej wina. To przez nią. Ona zniszczyła mi życie. I to ona mnie zabije. Ona już dawno to zrobiła. Rozerwała moją dusze. Na części. na pięć części.
Ja nie chcę tak żyć!
Terapeuci? Co oni mi dadzą? Nic. Cholera, nic. Nie pomogą mi. 'Witam, macie klej na podzieloną duszę?'
Moje serce biło coraz szybciej z każdym kolejnym krokiem, który zbliżał mnie do mojej kawalerki.
Nawet nie wiem, w którym momencie wpadłem do mieszkania i plądrowałem szafki.
Byłem Alishią, a szafki moim umysłem. Przeszukiwałem każdą dokładnie i chaotycznie. Byłem wszędzie. Nie ominąłem nic.
Już nie potrafiłem panować nad tym co robię. Postanowiłem. Postanowiłem zrobić to o czym tak dawno marzyłem, ale bałem się do tego przyznać, nawet przed samym sobą.
Chciałem umrzeć.
- To jest moja ostatnia ucieczka - powiedziałem do samego siebie, gdy w końcu trzymałem w dłoniach pełne opakowanie tabletek nasennych. Dostałem je kiedyś od Matta, gdy skarżyłem się na bezsenność. Mimo to, nigdy ich nie użyłem. Były przeterminowane. Ale to tylko bardziej zmotywowało mnie do ostatecznego działania. Z lodówki wyciągnąłem jeszcze butelkę do połowy pełną moją kochaną whisky.
Popijałem każdą tabletkę alkoholem. Z każdym łykiem czułem jak słabnie coraz bardziej. Nawet nie wiem ile tego połknąłem. Przy piątej straciłem rachubę.
- Ross, otwieraj!
Annabel. Co ona tu robi? Czy na pewno chcę jej otworzyć? Tak, chcę ją zobaczyć ostatni raz. Podparłem się o ścianę, by nie upaść. Moje nogi ledwo się poruszały. Ciało bezwładnie odbijało się od ścian, a w umyśle wciąż był obraz Alishi. Bolało tak piekielnie bolało. Walczyłem, by moja głowa wciąż utrzymywała się prosto. Było yo jednak trudniejsze niż się spodziewałem.
Ostatkiem sił nacisnąłem na klamkę. Ann tam stała i patrzyła na mnie przerażona.
Nie chciałem nawet wiedzieć jak strasznie musiałem teraz wyglądać. Jak bardzo byłem szkaradny.
- Ross! - Pierwszy raz słyszałem jak Annabel szeptała. Tak cudownie szeptała. Tak cichutko. Ten głos nie rozwalał już mojej czaszki.
Alishia uwielbiała kiedyś, gdy mruczałem jej cicho do ucha. Gdy mówiłem cicho o to tym jak mocno ją kocham. A ona mnie teraz zabijała. Jak mogła, po tym wszystkim co dla niej zrobiłem?
Obraz się rozmazał, a ja upadłem słaby na podłogę, którą niedawno umyłem. Czułem jak ona przy mnie kuca. Widziałem jak powstrzymuje łzy i wyciąga telefon. Chyba dzwoniła na pogotowie. Ale po co, skoro ja tego chciałem? Chciałem umierać. Dałem się bezwładnie zabijać Alishi. Co ona zrobiła z moją głową? Tak mocno bolała.
Spoglądałem na nią zza przyćmionych oczu.
Tylko czy widziałem Ann czy Alishie? Widziałem czarne włosy. Miały takie podobne twarze. Obie były piękne. Obu powierzyłem swoje zaufanie.
Chyba zacząłem płakać.
- Coś ty najlepszego zrobił? - szeptała łamiącym się głosem. Czułem jak się do mnie przytula. I jak odgarnia włosy z moich oczu.
- Panno Lee... - wydukałem do niej, a ona spojrzała na mnie ze smutkiem i czułością. Pierwszy raz wypowiedziałem słowa 'panno Lee' na głos. - Umieram, Annabel. Ona mnie zabija.
Poczułem nagle jej usta na swoich. Łaskotała mnie włosami, a ja spojrzałem prosto w jej oczy. To wyglądało jak rozmazane srebro. Językiem wyczułem bliznę na jej dolne wardze. Całowała podobnie do Alishi. Nawet lepiej. Z większym uczuciem i namiętnością. Dokładnie to czułem. To uczucie i tą namiętność jaką mnie dążyła. Poczułem się nagle kochany. Ale było już za późno.
- Jesteś idiotą - załkała, przez pocałunek, a ja nie umiałem już nic odpowiedzieć.
Potem nie było już nic.
______________________________________________________________________
Blog Weroniki Łacheckiej: story-with-ross-lynch.blogspot.com

Perspektywa Laury...
Zgadzacie się z powiedzeniem: "Wszyscy jesteśmy kowalami własnego losu"? Tak. Ja też zawsze uważałam to przysłowie za prawdziwe. Dopóki nie spotkało mnie coś, co absolutnie sprzeczało się z moją historią...
                                                          ***
Nazywam się Laura Marano. Mieszkam wraz z rodzicami i starszą siostrą Vanessą w Los Angeles. Zawsze byłam szaloną, spontaniczną i rozrywkową nastolatką. Nienawidziłam nudy. Ciągle chodziłam na imprezy i podrywałam, co rusz to innego chłopaka. Jednak, po śmierci moich rodziców zmieniłam się nie do poznania. Moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zamknęłam się w sobie, a z czasem popadłam w depresje. Nie chciałam nikogo widzieć. Wszystkich olałam i całe dnie spędzałam w swoim pokoju, nieustannie gapiąc się w ścianę. Vanessa, która zajmowała się mną i całym domem, bardzo chciała mi pomóc. Lecz ja tego nie chciałam. Ona jednak była zacięta. Nie poddawała się tak łatwo. W ostateczności, to ja wygrałam. Któregoś dnia, dziewczyna po prostu pękła i popełniła samobójstwo. Jej śmierć to moja wina. Doprowadziłam ją do ruiny. To wydarzenie dało mi dużo do myślenia. W wieku osiemnastu lat rzuciłam swoją starą szkołę i zapisałam się do wojska na drugim końcu kraju. To były tortury. Przeżyłam tam najgorsze lata swojego życia. Mimo to, wiele mnie to nauczyło i ukształtowało mi charakter. Stałam się wredną, surową, samolubną oraz bezwzględną kobietą, która nie ma w sobie ani krztyny empatii i współczucia. Było mi z tym dobrze. Lubiłam, gdy ludzie drżeli na mój widok. Gdy miałam dwadzieścia lat, zostałam główną oficerkom w Armii Krajowej. Od tego momentu nie liczyło się dla mnie nic, oprócz pracy. To mnie całkowicie pochłonęło. Nie miałam życia osobistego. Moja codzienność składała się tylko i wyłącznie z żołnierki. Pewnego razu, dostałam nagły telefon od mojej ciotki Lydii. Powiedziała mi, że babka Meredith właśnie zmarła. Nigdy nie miałam z ciotką dobrych relacji. Była ona wstrętną i zołzowatą czarownicą bez żadnych uczuć i skrupułów. Gdy zmarli moi rodzice, ona nawet nie przyjechała na pogrzeb. Miała wszystko w dupie. Nie interesowało ją to, co działo się ze mną czy Vanessą. Jeśli chodzi o babcię to widziałam ją tylko raz w życiu i praktycznie jej nie znałam. Początkowo, miałam w ogóle nie jechać na tą ceremonię. Potem jednak stwierdziłam, że ciotka to jedyna rodzina, jaka mi pozostała. Oprócz niej nie miałam już nikogo. Powinnam ją odwiedzić. Muszę odstawić nienawiść na bok i spróbować się z nią pogodzić. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Jutrzejszego dnia byłam już w moim rodzinnym mieście w Stanach Zjednoczonych. Ciotkę bardzo zdziwiła moja wizyta. Nie spodziewała się mojego przyjazdu. To ją mile zaskoczyło.
- Witaj, Lauro!- Krzyknęła zachwycona, gdy tylko stanęłam przed progiem jej domu.
- Dzień dobry, ciociu.- Powiedziałam, nie okazując żadnych uczuć.
- Co tam u ciebie, skarbie? Jak w pracy?- Zapytała zatroskana i zaciekawiona.
- Dobrze.- Odpowiedziałam krótko.
- Na pewno jesteś zmęczona. Pójdę uszykować ci pokój gościnny!- Krzyknęła podekscytowana.
- Właściwie to chciałbym się przejść.- Wyznałam.
- Świetnie. Pójdę z tobą.- Oznajmiła z ogromnym entuzjazmem.
- Wolę sama.- Rzuciłam chamsko i ruszyłam przed siebie.
- To może chociaż zdejmiesz ten mundur?- Zapytała ciocia z nadzieją.
- Nie.- Odpowiedziałam po prostu.
Nie lubiłam go ściągać. Mundur był dowodem mojej wytrwałości, cierpliwości oraz ważnej pozycji w społeczeństwie. To moja chluba. Gdy tak szłam wzdłuż ulic miasta, myślałam o wielu rzeczach. Najpierw o Lydii i o jej dziwacznym zachowaniu. Ta grzeczność ani trochę do niej nie pasowała. Czyżby pod wpływem śmierci swojej matki, tak się zmieniła? Może. Ale i tak muszę pozostać czujna. Nigdy nie wiadomo, co się stanie. W tym momencie wchodziłam na swoją starą ulicę mieszkalną. Szłam i szłam, aż w końcu ujrzałam swój dom rodzinny. Popatrzyłam na niego przez moment. Myślałam o moim dawnym życiu w nim. Wtedy byłam kruchą, rozpieszczoną i naiwną dziewczyną, która nie umiała sobie poradzić sama ze sobą. Wszystko mnie przytłaczało. Miałam mnóstwo problemów, które wydawały mi się nie do rozwiązania. Teraz jestem żołnierzem. I jestem z tego dumna. Niczego nie żałuję. Zerknęłam jeszcze raz na budynek i odeszłam stamtąd, jak najszybciej się dało. Nie chciałam więcej wspominać przeszłości. To było bezsensowne. Nie mogę się cofać. Powinnam iść do przodu. I zrobię to. Właśnie przechodziłam przez pasy. Droga była wolna, więc swobodnie wkroczyłam na jezdnię. Jednak po chwili zza rogu wyjechał z zawrotną prędkością jakiś rowerzysta. Kierowcą był jasnowłosy chłopak w moim wieku. Nie patrząc na drogę, wjechał na mnie, powodując bolesne zderzenie. Leżałam z tym głupkiem na ziemi.
- TY KRETYNIE, MOŻE BYŚ PATRZYŁ, JAK JEŹDZISZ !!!- Wydarłam się na winnego.
- Strasznie cię przepraszam! Nic ci się nie stało?- Spytał troskliwie, pomagając mi wstać.
- Nie dotykaj mnie!- Zaprzeczyłam oburzona.
- Jeśli mam cię nie dotykać, to jakim cudem mogę ci pomóc?- Spytał.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.- Skwitowałam szybko, próbując wstać o własnych siłach.
Niestety, zachwiałam się i z powrotem upadłabym na ziemię, gdyby on nie zdążył mnie złapać.
- Na pewno nie potrzebujesz mojej pomocy?- Zapytał, posyłając mi szydercze spojrzenie.
- Odwal się ode mnie, człowieku! Jesteś jakiś nienormalny!- Krzyczałam na całe gardło.
- Nie jestem nienormalny! To ty unosisz się bez powodów!- Oburzył się blondyn.
- Nie masz prawa, mówić do mnie na ty!- Wrzasnęłam.
- A mam prawo zawieść cię do lekarza, aby zobaczyli czy nic ci się nie stało?- Zapytał troskliwie z nutką lekkiego zdenerwowania.
- Czy ty nie rozumiesz co się do ciebie mówi ?!- Krzyknęłam.- Nie chcę twojej pomocy!
Chłopak jednak nie posłuchał. Podszedł do mnie, wziął mnie w ramiona i zaczął iść przed siebie.
- Co ty wyprawiasz ?! Puszczaj mnie! Słyszałeś? Puszczaj!- Krzyczałam i protestowałam z całej siły.- Jestem oficerem Armii Krajowej, noszę przy sobie broń i nie zawaham się jej użyć !!!
Chłopak nadal milczał i niósł mnie w ramionach. Po jakiś piętnastu minutach dotarliśmy do dużego, białego budynku.
- Co to jest? Gdzie jesteśmy?- Pytałam.
- To klinika zdrowia.- Odpowiedział grzecznie.- Zabieram cię do lekarza.
- Po co ?!- Krzyknęłam.
- Bo o mało co przeze mnie nie zginęłaś.- Odpowiedział przejęty chłopak.- Nie zostawię tego tak, jak gdyby nigdy nic.
Chciałam coś na to odpowiedzieć, ale się powstrzymałam. Podziwiałam jego zachowanie. To było bardzo dojrzałe posunięcie z jego strony. Nie spotkałam się dotąd z takim chłopakiem. Ci, których znałam kiedyś byli totalnymi dzieciakami z orzeszkami zamiast mózgu. On wydawał się inny. Pfff... Co ja gadam, przecież wszyscy faceci są tacy sami! Nie mogę pozwolić na to, by on mną tak dyrygował. Nikt, a już na pewno żaden chłopak nie będzie mi życia układał. Nie mogę pozwolić sobie na głupie zauroczenia i jakiekolwiek słabości. Lekarz opatrzył mnie dokładnie. Okazało się, że zwichnęłam sobie kostkę. Doktor zajął się nią, po czym założył specjalny opatrunek.
- Wszystko będzie dobrze, panienko.- Zaczął doktor.- Ale postaraj się w najbliższym czasie nie nadwyrężać tej nogi, bo będzie niedobrze.
- Oczywiście, panie doktorze.- Odpowiedziałam, a chłopak ponownie wziął mnie w ramiona i wyszedł ze szpitala.
- Gdzie mieszkasz?- Zapytał.
- Ja?- Spytałam dla pewności.- W Waszyngtonie.
- Co proszę?- Spytał zdziwiony.- To co ja mam cię teraz nieść z Los Angeles do Waszyngtonu?
- A, o to ci chodziło.- Zrozumiałam w końcu.-  Zanieść mnie na dzielnicę Bel Air.
- Dlaczego akurat tam?- Spytał.
- Tam mieszka moja ciocia. Przyjechałam do niej na parę tygodni.- Wytłumaczyłam mu.
- Sama?- Zdziwił się.
- Mam dwadzieścia lat i nie potrzebuję niańki.- Mruknęłam niegrzecznie.
Chłopak puścił moją uwagę mimo uszu i zadał kolejne pytanie:
- To prawda, że jesteś oficerem Armii Krajowej?- Zapytał.
- Nie, noszę mundur tylko dla zabawy.- Prychnęłam.
- O co ci chodzi, co?- Zapytał blondyn, nie rozumiejąc.
- A, o co tobie chodzi?- Odpowiedziałam mu pytaniem na pytanie.
- Jesteś dorosłą kobietą, a zachowujesz się, jak dziecko!- Krzyknął, nie wytrzymując.
- Odszczekaj to!- Wrzasnęłam wściekła.
- Nie mam zamiaru!- Powiedział i przez resztą drogi się nie odzywał.
Doniósł mnie do domu ciotki Lydii, postawił na ziemi i odszedł bez słowa pożegnania. Nawet nie znałam jego imienia...

Następnego dnia (w domu ciotki Lydii)
Ja i ciotka szykowaliśmy się na pogrzeb babki. Ceremonia zaczynała się o jedenastej trzydzieści. Byłam lekko zestresowana. No bo przecież... kto będzie na tym pogrzebie? Tylko ja i ona? W końcu mieliśmy tylko siebie nawzajem. Nikogo więcej. Choć nie okazywałam jej żadnych emocji, to naprawdę jej współczułam. Lydia bardzo zmieniła się pod wpływem nagłej śmierci swojej matki. Była zupełnie inną osobą. Stała się dobra i wyjątkowo rodzinna. Wczoraj, po tym, jak ten tajemniczy blondyn przyniósł mnie do domu, długo ze sobą rozmawiałyśmy. Przeprosiła mnie za wszystko, co mi zrobiła w przeszłości. Chciała nawet, abym przeprowadziła się tu do niej i razem z nią zamieszkała. Wybaczyłam jej, ale tą wzmiankę o przeprowadzce wykluczyłam od razu. To ją bardzo zasmuciło, ale ja i tak pozostałam nieugięta. Nie mogłam tak się jej poddać. Może i jakimś cudem zbliżyłam się do niej, ale to i tak nie zmienia faktu, że jestem dorosła i mam swoje życie, w którym nie ma miejsca dla nikogo.
- Dzień dobry, Lauro.- Powiedziała z uśmiechem ciotka, gdy ja stałam w lustrze, przymierzając czarno- białą sukienkę od niej.- Wyglądasz pięknie, kochana.
- Dziwnie się czuję...- Wyżaliłam się.- Wyglądam, tak jak...
- Przed śmiercią rodziców?- Spytała, czytając mi w myślach
- Tak.- Odpowiedziałam pół głosem.- Nie nosiłam normalnych ubrań dobre kilka lat.
- To nie jest jakaś tam 'normalna' sukienka.- Zaprzeczyła ciocia.- Nie kupiłam jej w sklepie.
- Nie?- Zdziwiłam się.
- To sukienka twojej mamy, skarbie.- Wyznała.- Miała ją na pierwszej randce z twoim tatą.
- Naprawdę?- Spytałam, prawie się uśmiechając.
- Tak.- Przyznała.- Jesteś do niej bardzo podobna.
Milczałam na ten komentarz. Nie wiedziałam co mam jej odpowiedzieć. Już tak dawno nie prowadziłam z nikim takich poważnych rozmów. Skrywałam swoje emocje, a teraz czuję się, jakby wszystko miało ze mnie zaraz wyjść i wybuchnąć. Zbyt długo byłam zamknięta w sobie.
- Lau... Wszystko dobrze?- Spytała, a ja nawet nie zwróciłam jej uwagi na to, że powiedziała do mnie 'Lau'. Nie znosiłam, jak ktoś zdrabniał moje imię, ale postanowiłam odpuścić i najzwyczajniej w świecie przytulić się do niej. Odwzajemniła mój uścisk i trwała w nim dopóki nie wybił czas ceremonii.
- Musimy jechać.- Powiedziała i niechętnie przerwała tą wzruszającą chwilę.
- Wiem.- Odpowiedziałam.- Dziękuję... za wszystko.
- Nie ma za co.- Powiedziała i razem wsiadłyśmy do samochodu.
Dojechałyśmy do kościoła na czas. Weszłyśmy i obie doznałyśmy niesłabego szoku. Budynek był zapełniony po brzegi. Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem i ruszyłyśmy na przednie ławki.
- Co to za ludzie?- Spytałam.- Znasz tu kogokolwiek?
- Nie.- Odpowiedziała szczerze.- Pierwszy raz widzę na oczy tych ludzi.
Rozejrzałam się po sali. Patrzyłam dokładnie na każdą twarz osoby obecnej w kościele. I nagle mnie oniemiało. Przy białym fortepianie siedział ten tajemniczy blondyn, którego wczoraj niefortunnie udało mi się poznać. Mój wzrok zatrzymał się na nim dłuższą chwilę. Był bardzo przystojny. Te jego rysy twarzy wyglądały, jakby były wyrzeźbione. W pewnym momencie jego śliczne, czekoladowe oczy znalazły moje. Chłopak obdarzył mnie szczerym uśmiechem. Na początku chciałam tego nie odwzajemniać, ale ostatecznie mi się to nie udało. Patrzyłam się na niego uśmiechnięta tak, jakbym była zaczarowana. A on nie pozostawał mi dłużny i zachowywał się dokładnie tak, jak ja. Grał pięknie. Jego palce aksamitnie naciskały na klawisze fortepianu. A najlepsze jest to, że robił to cały czas patrząc na mnie. Muzyka była wygrywana coraz głośniej i wyraźniej. Patrzyliśmy na siebie z wielkim utęsknieniem. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Moje serce waliło, jak nigdy. I w tym momencie zrozumiałam, że ja coś do niego czuję. Tak, tego nie można było zaprzeczyć. Tylko, jak to się stało? Jak to możliwe? Przecież znam go tylko jeden dzień! To niedorzeczne. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Ceremonia dobiegała już powoli końca. Wszyscy wyszli z kościoła, idąc ku cmentarzowi obok świątyni. Zostałyśmy tylko ja, ciotka i ten chłopak.
- Idź już.- Powiedziałam do Lydii.- Dogonię cię.
- Okej.- Odpowiedziała i wykonała mój rozkaz.
Zostałam sam na sam z tym chłopakiem. Początkowo staliśmy nieruchomo, wpatrując się w siebie. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy i uśmiechaliśmy się szczerze. Czekałam, jak on wykona pierwszy ruch. Na szczęście, nie czekałam zbyt długo. Chłopak podszedł do mnie najbliżej, jak mógł i zaczął mówić.
- Zacznijmy jeszcze raz.- Zaproponował i podał mi prawą dłoń.- Jestem Ross Lynch.
- Laura Marano.- Odpowiedziałam.

Dwa dni później (w pokoju Ross'a)
- Naprawdę nie możesz?- Spytał kpiąco.- To przecież takie proste!
- Może dla ciebie tak, ale ja styczność z fortepianem miałam bardzooo dawno temu.- Powiedziałam.
- Ale miałaś.- Upomniał mnie.- A tego się nie zapomina.
- Widocznie jestem wyjątkowo zapominalskim wyjątkiem.- Zaśmiałam się.
- Dobra, pokażę ci to jeszcze raz.- Powiedział i usiadł obok mnie przy instrumencie.
Zaczął grać melodię piosenki Adele "Someone Like You". To było takie piękne w jego wykonaniu, że nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam śpiewać:

I heard that you're settled down
That you found a girl and you're married now
I heard that your dreams came true
Guess she gave you things I didn't give to you

Old friend, why are you so shy?
Ain't like you to hold back or hide from the light

I hate to turn up out of the blue uninvited
But I couldn't stay away I couldn't fight it
I had hoped you'd see my face and that you'd be reminded
That for me, it isn't over

Never mind, I'll find someone like you
I wish nothing but the best for you, too
Don't forget me, I beg, I remember you said
Sometimes it lasts in love, but sometimes it hurts instead
Sometimes it lasts in love, but sometimes it hurts instead

Ross skończył grać, a ja skończyłam śpiewać. Czułam się niesamowicie. Już tak dawno nie śpiewałam! Zapomniałam, jak bardzo to kiedyś kochałam. Jak bardzo kochałam śpiewać.
- Boże, Laura... jaki ty masz cudowny głos!- Powiedział blondyn zszokowany.- Masz wielki talent!
- Oj tam, oj tam. Nieprawda.- Zgasiłam jego zapał.
- Właśnie, że prawda!- Drążył chłopak.- Czemu nigdy nic z tym nie zrobiłaś?
- Bo... nie czułam takiej potrzeby.- Skłamałam.- I nadal nie czuję, więc uważam ten temat za definitywnie zakończony.

Kilka dni później (w pokoju Laury u ciotki Lydii)
Łzy płynęły mi jedna po drugiej. Nie mogłam zatamować tak silnego strumienia. Nie umiałam zapanować nad samą sobą. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Nie wierzyłam, że ta nędzna, krucha i zapłakana dziewczyna to ja- Laura Marano- twardy, nieugięty i bezlitosny żołnierz. Tak, właśnie. Jestem żołnierzem. Jestem żołnierzem. Jestem żołnierzem. Po tych słowach, błyskawicznie starłam ze swojej twarzy wszystkie łzy. Wysiliłam się także na uśmiech i spojrzałam w czekoladowe oczy Ross'a.
- Lauro...- Wymówił moje imię swym aksamitnym głosem.- Proszę cię, nie rób tego.
Milczałam. Wiedziałam, co ma na myśli mówiąc: 'Nie rób tego', ale nie zareagowałam na tą prośbę.
- Lauro...- Powtórzył zaciekle, ale nadal zachowywał swój anielski spokój.- Łzy nie są żadnym wstydem. Przeciwnie. To powód do dumy.
Spojrzałam na niego pytającym wyrazem twarzy, ale mimo to, nie odezwałam się ani słowem.
- Ci, którzy płaczą nie robią tego dlatego, że są słabi. Płaczą dlatego, że zbyt długo byli silni.- Wytłumaczył blondyn.- Ty zdecydowanie za długo tłumiłaś w sobie te łzy. I tą historie. Zdecydowanie za długo byłaś silna.
- Nigdy...- Zaczęłam pół szeptem.- Nikomu tego nie mówiłam...
On na te słowa pokiwał głową i przytulił moją głowę do swojego torsu. Poczułam to jego tradycyjne i nieuleczalne ciepło. Był, jak pluszowy miś. Tak, Ross był moim pluszowym misiem, a ja go potrzebowałam, jak mała dziewczyna, która boi się potworów pod łóżkiem.
- Lauro...- W jego ustach po prostu uwielbiałam swoje imię.- Ja... ja chyba...
Wyrwałam się z jego objęć i spojrzałam mu prosto w oczy.
- Ja też Cię kocham.- Odpowiedziałam, nawet nie czekając na to, aby on dokończył.
On uśmiechnął się tak, jak nigdy w życiu. Spojrzał na mnie, a ja już miałam pewność, że to ten jeden jedyny...

Następnego dnia (w samochodzie Ross'a)
- Jesteś pewna, że tego chcesz?- Zapytał grzecznie.
- A ty?- Spytałam.
- Nigdy w życiu nie byłem bardziej pewny.- Zapewnił mnie.- Kocham Cię.
- Ja Ciebie bardziej.- Powiedziałam z szerokim uśmiechem, a on zaczął zdzierać ze mnie ubrania.
Gdy byłam już zupełnie naga, zaczęłam szybko i łapczywie pozbywać się jego ubrań. Po chwili oboje byliśmy już tak 'jak Bóg nas stworzył'. I wtedy oboje się zawahaliśmy. Leżeliśmy nieruchomo na tylnym siedzeniu jego BMW i wpatrywaliśmy się w siebie w wielkim, niezręcznym milczeniu. Postanowiłam to przerwać i najprościej w świecie wyłożyć karty na stół.
- To będzie mój pierwszy raz.- Wyznałam.- Jestem dziewicą.
- Ja też.- Wyznał, a ja się zaśmiałam.
- Też jesteś dziewicą?- Droczyłam się z nim.
- Nie! Prawiczkiem!- Zaprzeczył szybko, jak urażona mała dziewczynka.- Też nigdy tego nie robiłem.
- Ale chcesz, tak?- Zapytałam dla pewności.
- Tak.- Przyznał.- Ale boję się, że... że się rozczarujesz.
Na te słowa przyciągnęłam go do siebie i namiętnie pocałowałam.
- Nie ma takiej opcji, kotku.- Powiedziałam, a on zaczął mnie całować od szyi w dół.
Pieścił przez moment moje podniebienie, aż w końcu włożył swojego członka w moją pochwę. Wydobył się ze mnie cichy jęk rozkoszy, a on z triumfalnym uśmiechem na ustach powtarzał czynność parę razy...

Kolejne kilka dni później (przed domem ciotki Lydii)
- Na pewno chcesz na mnie poczekać?- Spytałam chyba z tysięczny raz tego dnia.
- Tak.- Odpowiedział mi tak, jak pierwsze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy wcześniej.
- Ale to trochę potrwa. Armia mnie potrzebuję.- Powiedziałam.
- Rozumiem i poczekam.- Przyrzekł.- Jesteś całym moim światem, oficerze Marano.
- Ty moim również, panie Lynch.- Odpowiedziałam i nasze usta złączyły się w gorącym i uczuciowym pocałunku...

Następnego dnia (Waszyngton, 5:00 rano)
Biegałam właśnie ze swoją grupą na poligonie. Nic się nie działo, same nudy. Typowa żołnierka. Przyznając się szczerze trochę za tym tęskniłam. Za tą wolnością, której można doświadczyć tylko na ćwiczeniach tutaj. Nagle, zaczął mnie niemiłosiernie boleć brzuch. Zatrzymałam się, próbując oddychać. Na próżno. Zemdlałam...

Godzinę później (w szpitalu wojskowym)
- Cooo ?!- Krzyknęłam zdruzgotana i szczęśliwa jednocześnie.
- Jest pani w ciąży.- Lekarz powtórzy chyba z setny raz, lecz to nadal do mnie nie docierało.
- Muszę dostać przepustkę.- Powiedziałam szybko, gdy głos mi w końcu powrócił.
- W jakim celu?- Zapytał mężczyzna.
- Muszę powiadomić o tym zajściu pewną osobą.- Wytłumaczyłam.
- Rozumiem.- Powiedział lekarz i szybko poszedł załatwić to z komendantem.

Następnego dnia (Los Angeles, przed domem Ross'a)
Dzwoniłam kilka razy, lecz nikt nie otwierał drzwi. Pukałam, waliłam i cierpliwie czekałam. W końcu otworzył mi jakiś starszy mężczyzna. Podejrzewałam, że był to tata Ross'a.
- Dzień dobry.- Powiedziałam.
- Dzień dobry.- Odpowiedział grzecznie.- W czym mogę panience pomóc?
- Przyszłam do pańskiego syna.- Powiedziałam.
- Do mojego syna?- Zdziwił się.- Ale po co?
- Muszę mu coś ważnego powiedzieć.- Wyznałam.
- Och, a co takiego, jeśli mogę wiedzieć?- Zapytał.
- Jestem z nim w ciąży.- Wytłumaczyłam, a on rozdziawił usta ze zdziwienia.
- Z moim synem ?!- Spytał, wręcz krzycząc.
- Pan się nazywa Lynch?- Spytałam dla pewności.
- Tak.- Odpowiedział.
- To na pewno z pana synem.- Potwierdziłam.
- Ale jak to możliwe?- Zapytał załamany.- Przecież mój syn od dwóch lat jest żonaty i ma już troje dzieci.
- Słucham?- Zdziwiłam się.
- No tak. Nie wiedziała pani o tym?- Zapytał.
- Nie.- Odparłam, a do oczu zaczęły napływać mi łzy wściekłości i smutku.
- No to przykro mi, ale to prawda.- Powiedział.- Mam tylko jednego syna.
- Dobrze, przepraszam.- Powiedziałam, płacząc.- To niech pan mu nic nie mówi, o tym, że tu byłam.
- Obiecuję.- Powiedział, a ja jak najszybciej uciekłam z tamtego domu.
Zamówiłam taksówkę i pojechałam do domu ciotki. Ta akurat siedziała w ogrodzie i pielęgnowała kwiaty.
- Laura.- Powiedziała zaskoczona, ilustrując mnie dokładnie.- Kochanie, dlaczego ty płaczesz?
- Jestem w ciąży.- Powiedziałam, a ona do mnie podbiegła i mocno przytuliła.
- Skarbie, ale to wspaniale.- Powiedziała.
- Nie, wcale nie!- Zaprzeczyłam.
- Ale dlaczego?- Zapytała, nie rozumiejąc.
- Bo będę miała dziecko z chłopakiem, który jest żonaty i ma już troje dzieci!- Krzyknęłam załamana.
- Lauro, spałaś z żonatym facetem?- Spytała Lydia, poważniejąc.
- Nie! To znaczy... ja o tym nie wiedziałam! Wykorzystał mnie, oszukał...- Płakałam, a ciocia mnie pocieszała.
- Nie martw się, duszyczko, zaopiekuję się tobą.- Obiecała.

Dziewięć miesięcy później (w domu ciotki Lydii)
Właśnie wróciłam ze szpitala do domu z pięknym chłopczykiem na rękach. Kochałam go, ale jednocześnie też nienawidziłam. Za bardzo przypominał mi Ross'a. Byli identyczni: blond włosy, czekoladowe oczy... serce mi się krajało, gdy na niego patrzyłam. Lynch dzwonił do mnie milion razy dziennie, ale ja nigdy nie odebrałam. Lydia była w tej chwili w pracy. Weszłam z Nicholasem (swoim synem) do nowego, urządzonego przez ciotkę pokoju, specjalnie dla niego. Ułożyłam go w pięknej kołysce i przykryłam go kocem. Spał, jak zabity. Wyszłam z pokoju i zamknęłam drzwi, by nic nie było w stanie go obudzić. Poszłam na górę, do swojego pokoju. Usiadłam przy biurku, wzięłam kartkę oraz długopis i zaczęłam pisać. Musiałam napisać trzy listy. Treść pierwszego brzmiała tak:

Drogi Ross'ie,
Chciałabym wiedzieć dlaczego mi to zrobiłeś. Mam ochotę pojechać do Ciebie i wykrzyczeć Ci na całe miasto, jak strasznie się przez Ciebie czuję. Ale nie zrobię tego. Mam swoją dumę. Tylko to mi pozostało. Jesteś najokrutniejszym człowiekiem, jakiego spotkałam. Rozkochałeś mnie w sobie. Dałeś mi nadzieję. Sprawiłeś, że czułam się dzięki Tobie, jak najszczęśliwsza dziewczyna na świecie. Przełamałeś moje żelazne zasady. Dzięki Tobie, odzyskałam uczucia. Sprawiłeś, że znowu zaczęłam czuć. Przedarłeś się przez grube, kamienne mury, które tak długo budowałam wokół siebie i wszedłeś do mojego serca. Boję się, że pozostaniesz w nim już na zawsze. To takie niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe, że to właśnie Ty byłeś i jesteś tym jedynym. Urodziłam Ci dziecko. Nicholas jest niezwykły. Ale wiesz jaki jest problem? Jest cholernie podobny do Ciebie. Co ja gadam! Jest Tobą w każdym calu. Odziedziczył po Tobie te cudowne blond włosy, które tak w Tobie uwielbiałam. I te czekoladowe oczy, w których nieustannie tonęłam. Kocham go, ale nie mogę na niego patrzeć. Zawsze myślałam, że gdy już będę miała dziecko, to będę robiła dla niego absolutnie wszystko. Często wyobrażałam sobie mnie, malutkiego chłopczyka lub dziewczynkę i wybranka moich marzeń (w tym przypadku Ciebie) razem, jako kochającą się rodzinę. Nie chciałam popełnić błędu moich rodziców. Wiem, to nie był ich błąd. Oni umarli, to nie ich wina. Ale taka jest prawda, że nawet przed ich śmiercią, nie byliśmy normalną, sielankową rodzinką. Ja chciałam to osiągnąć. Lecz Ty mi w tym przeszkodziłeś. Przepraszam, że Cię tak obrażam. Nie bierz tego do siebie, nadal potwornie Cię kocham. Gdybym Cię nie kochała, nie robiłabym tego, co zamierzam zrobić. Tak, właśnie. Piszę do Ciebie list. To zastanawiające, prawda? Normalni ludzie nie piszą listu, gdy chcą coś przekazać. Po prostu do tego kogoś idą albo najzwyczajniej w świecie wysyłają smsa. Ja piszę list. Piszę go po to, by Ci to wszystko objaśnić. Chcę Ci wytłumaczyć, dlaczego zaraz wezmę ten gruby sznur, obwiążę go sobie wokół szyi i zaciągnę z całej siły. Tak, popełnię samobójstwo. Moje życie jest brutalne. To nie fair... Dobra, kończę ten temat, bo powoli zaczynam się robić żałosna. A wiesz, że nienawidzę się tak zachowywać. Chciałabym Cię zapytać jeszcze tylko o jedną rzecz. Tak, zdaję sobie z tego sprawę, że mi na to nie odpowiesz, ale spróbuję. To by była pierwsza rzecz, o jaką bym Cię spytała, gdybym potrafiła spojrzeć Ci w oczy. Więc... Po co Ci byłam? Po co ?! Jako opcja zapasowa? Jako chwilowa zastępczyni Twojej żony ?! I dlaczego wtedy okłamałeś mnie, że nigdy z nikim nie uprawiałeś seksu ?! Proszę Cię! Troje dzieci? Jesteś śmieszny. Nie rozumiem, jak można być takim fałszywym. Żałuję tylko, że nie pokazałeś mi wcześniej swojej prawdziwej twarzy. Że nie wbiłeś mi noża w plecy wcześniej. Ale wiesz co Ci powiem? Jesteś tchórzem. Pewnie, gdybym wtedy nie poszła do twojego ojca, to w życiu bym się o tym wszystkim nie dowiedziała. Nie powinnam tego robić. Nicholas mnie potrzebuję. Powinien mieć matkę. Ja nie miałam i zobacz, co ze mną się stało. No ale, nic na to nie poradzę. Nie umiałabym z nim żyć pod jednym dachem. Nie mam na to wystarczająco dużej ilości siły. Chcę umrzeć. To ziemskie życie jest do bani. Może w niebie (lub piekle) będzie mi lepiej. Nienawidzę siebie za to, że tak po prostu od tego uciekam. Że nie jestem na tyle twarda, aby z tym żyć. No ale, jak powiedziałeś mi tej nocy, gdy opowiadałam Ci historię o mojej przeszłości: 'Zdecydowanie za długo byłaś silna'. Miałeś wtedy rację. Powinnam zabić się od razu po Vaness'ie, a nie czekać tyle czasu. Ominęłabym Ciebie. Pomyśl sobie, o ile mielibyśmy mniej nieprzyjemności z tego powodu. Mimo tego, nie chciałabym Cię zapomnieć. Nie chciałabym wymazać Cię z pamięci. Dałeś mi coś, czego nawet teraz nie umiem opisać. Dziękuję Ci za to. Wniosłeś do mojego życia naprawdę wiele dobrego. Szkoda tylko, że tak to właśnie się kończy. Bo to już koniec.
Pozdrawiam Ciebie oraz twoją Żonę i Troje dzieci,
Twoja i tylko Twoja na zawsze Laura Marano

Złożyłam ostrożnie list i włożyłam go do białej koperty z imieniem adresata. Odłożyłam tą kopertę na moment i zaczęłam pisać drugi list. Treść była następująca:

Droga Lydio,
Zawsze pamiętałam Cię jako wredną i wstrętną czarownicę z Chevroletem zamiast miotły. Nienawidziłam Cię. Gdy mama i tata przywozili mnie do Ciebie, to ciągle płakałam i tupałam nogą, mówiąc: 'Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę!'. Tak, naprawdę. Tak było. Lecz teraz, śmiać mi się chcę, jak to wspominam. Byłaś najlepszą ciotką, jaką taka niewdzięczna dziewczyna, jak ja mogła mieć. Kocham Cię i bardzo Ci za wszystko dziękuję. Proszę, zaopiekuj się Nicholasem. Spisałam testament, jest on w kopercie zaraz obok listu. Przepisuję wszystko, co mam Nicholasowi i Tobie. Pieniądze, dom... Mam nadzieję, że sobie poradzicie. Proszę Cię też o to, abyś przekazała pozostałe dwa listy, jakie znalazłaś na moim biurku, osobom do których je napisałam. Nicholas'owi- dopiero, gdy skończy osiemnaście lat, a Ross'owi możesz nawet już dzisiaj.
Trzymaj się,
Twoja siostrzenica Laura Marano

Ten list również zwinęłam i zapakowałam w kopertę. Została ostatnia kartka i ostatnia koperta. Tego listu obawiałam się najbardziej. Mimo to, odważnie wzięłam się za pisanie. Treść była taka:

Drogi Nicholas'ie,
Zacznę może od tego, że bardzo Cię przepraszam. Wiem, co to może dla Ciebie znaczyć? Nic. Zdaję sobie z tego sprawę. Pewnie mnie nienawidzisz. Albo nawet nigdy w życiu nie przeczytasz tego listu. Nie mam Ci tego za złe. Przeciwnie, rozumiem to. Jestem wyrodną matką. Chcę jednak, żebyś wiedział, że Ty nie jesteś tu niczemu winny. Zawsze Cię kochałam. Nawet nie wiesz, jaka byłam szczęśliwa, gdy dowiedziałam się o tym, że będę miała dziecko. Potem jednak twój ojciec wszystko zepsuł. Ale proszę Cię, nie obwiniaj go. To nie o to chodzi. Nie chcę, żeby relacje pomiędzy wami były nieprzyjemne. Mimo wszystko to twój ojciec i musisz go kochać. Choć doskonale wiem, że na to nie zasłużył. Ja też na to nie zasłużyłam. I ja i twój ojciec jesteśmy okropnymi rodzicami. Pewnie chciałbyś wiedzieć, dlaczego postanowiłam popełnić samobójstwo... Powiem Ci. Moje życie od zawsze było jednym wielkim gównem, taka prawda. Po śmierci moich rodziców wpadłam w depresje. Nigdzie nie wychodziłam i nie chciałam z nikim rozmawiać. Potem moja siostra Vanessa, popełniła samobójstwo. Jak? Tabletki. To było takie proste, że aż śmieszne. Po tym zebrałam się w sobie i poszłam do wojska. Stałam się bezlitosną suką. Nie liczyło się dla mnie nic, oprócz pracy. Zapomniałam co to uczucia, emocje, współczucie, miłość, przyjaźń... w moim życiu był tylko ból, nic więcej. To niestety znałam aż za dobrze. Potem poznałam twojego ojca. On wywrócił moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Zakochałam się w nim. Był niezwykłym człowiekiem. Przynajmniej tak na początku myślałam. Po tym, jak się z nim przespałam musiałam wracać do pracy w Waszyngtonie. Zemdlałam na poligonie, więc zawieźli mnie do szpitala. Okazało się, że jestem w ciąży. To był jeden z najszczęśliwszych dni mojego życia. Od razu się zerwałam i wróciłam do Los Angeles, by powiedzieć o tym Ross'owi. Niestety jego tata, powiedział mi, że to jakaś pomyłka, gdyż jego syn ma żonę i troje dzieci. Załamałam się. Podejrzewam, że zabiłabym się już wtedy, gdyby nie ciotka Lydia. Trzymaj się jej, to dobra kobieta. I dbaj o nią. Co jeszcze mogę Ci powiedzieć? Tak... ta trudna kwestia. Okej, zaryzykuję. Mam do Ciebie prośbę. Choćby nie wiem, co się w Twoim życiu nie stało, nie rób tego co ja i Vanessa. Nie zabijaj się. Ja to zrobiłam, bo byłam zbyt słaba. Ty, Nicholasie, bądź silny. Pokaż, że można. Ja nie umiałam. I jest mi z tego powodu bardzo przykro. Zdaję sobie sprawę, że jestem tchórzem, który wybrał najprostsze wyjście. Bo to jest prawda. Ale nigdy nie oceniaj, co Ty byś zrobił na czyimś miejscu. Bo nigdy nie będziesz w stanie sprawdzić tego na pewno. Życie to niesprawiedliwy nauczyciel, który najpierw daję Ci test do rozwiązania, a potem dopiero Cię na niego uczy. Pamiętaj o tym. Ułóż sobie lepsze i szczęśliwsze życie. Nie popełniaj błędów moich i mojej rodziny. To zabrzmi sztucznie, ale zawsze będę nad tobą czuwała, synie.
Kocham Cię i przepraszam,
Twoja Matka

Odłożyłam długopis i ostrożnie zapakowałam ostatni list. Położyłam wszystkie koperty na biurku i wzięłam sznur. Wykonałam to, co miałam wykonać. Po prostu pociągnęłam z całej siły za sznur...

                                                             ***
Perspektywa Ross'a...
- Co ?!- Spytałem załamany i wziąłem list od zapłakanej ciotki.- Jak to popełniła samobójstwo ?!
- Normalnie!- Krzyknęła.- Ty byłeś powodem !!!
- Co? Ja? Ale dlaczego?- Pytałem zdruzgotany.
- Gdybyś jej tak nie wykorzystał, to może inaczej by to teraz wyglądało!- Nadal krzyczała.
- Ale ja jej nigdy w życiu nie wykorzystałem w żaden sposób! Bardzo ją kochałem!- Krzyczałem, nie rozumiejąc tej całej sytuacji.
- Tak?- Prychnęła kobieta.- Kochałeś ją? Tak bardzo, że poza nią miałeś jeszcze żonę i trójkę dzieci?
- Co pani opowiada ?! Nigdy w życiu nie miałem żadnej żony, ani żadnego dziecka!- Krzyknąłem oburzony.
- Teraz się wypierasz, łajdaku ?!- Krzyknęła.- Jeszcze weź się wyprzyj Nicholasa!
- Kogo?- Zapytałem zdziwiony.
- Twojego syna!- Odkrzyknęła.
- Mojego syna?- Prychnąłem.- Kochałem się tylko raz w życiu i to właśnie z Laurą! O Matko... To ona była w ciąży?
- Tak!- Krzyknęła wściekła.- Właśnie o tym cały czas ci mówię!
- Ale... ale... Czemu mi o tym nie powiedziała?- Spytałem, bardziej spokojny.
- Przyszła do twojego domu, ale twój ojciec powiedział, że to musi być pomyłka, bo jego syn ma już żonę i troję dzieci!- Krzyczała, a mnie powoli zaczynało oświecać.
- Kiedy to było?- Spytałem.
- Dwa dni potem, jak się tak słodko żegnaliście pod moim domem!- Odpowiedziała, a raczej odkrzyknęła.
- O Mój Boże...- Przeraziłem się i załamany usiadłem na ziemi, zakrywając twarz w dłoniach.
Ona chyba się zmartwiła moim stanem, bo przyklękła obok mnie i zapytała:
- O co chodzi?- Spytała, już bez krzyku.
- Ja i moi rodzice byliśmy wtedy w odwiedzinach u rodziny w Nowym Yorku.- Wytłumaczyłem.- Podczas naszej nieobecności domem zajmował się nasz wuja, brat taty, który rzeczywiście ma żonatego syna z trójką dzieci.
- O nie...- Powiedziałam i rozpłakała się.- Czyli... czyli ona zabiła się bez powodu?
- To moja wina!- Zacząłem się obwiniać.- Dzwoniłem do niej z milion razy, ale nie odbierała. Mogłem wyczuć, że coś jest nie tak...
Zacząłem płakać, jak małe dziecko. Dlaczego? Dlaczego ?! Dlaczego !!! Nie mogłem się pozbierać. Byłem załamy.
- Ross...- Zaczęła ciotka Laury.- Masz tu od niej list.
Wziąłem od niej kopertę i patrzyłam na nią przez moment, milcząc.
- Ale nie bierz tego do siebie.- Dodała kobieta.- Nie znała całej prawdy.

Miesiąc później (Nowy York, most na rzece Hudson)
- No dalej, Ross...- Zachęcałem się, stojąc na samym progu mostu.- Nic nie poczujesz.
Skoczyłem, prosto w dół...

Perspektywa Nicholasa (osiemnaście lat później, szpital w Los Angeles)
- I jak się czujesz?- Zapytałem, przytulając czule ciocię.
- Już lepiej, kochany.- Odpowiedziała, wysilając się na uśmiech.
- Ale wyjdziesz stąd, prawda?- Zapytałem, zmartwiony.
- Oczywiście, że tak.- Powiedziała.- Mam sześćdziesiąt lat, nie osiemdziesiąt.
- No właśnie.- Skwitowałem i oboje się zaśmialiśmy.
- Nicholasie...- Zaczęła, a mina jej posmutniała.
- Tak?- Zapytałem pośpiesznie.
- Dziś kończysz osiemnaście lat.- Powiedziała, a ja tylko kiwnąłem głową.- Twoja matka chciała, abym ci to dała, gdy będziesz już pełnoletni.
- Moja matka?- Zapytałem zdziwiony.
Gdy myślałem o mojej matce widziałem tylko pustkę. Nic o niej nie wiedziałem. Ciotka, nigdy nie było chętna do rozmowy na ten temat. Zazwyczaj odganiała mnie tekstem: 'Zabija się i już'. Podobna sytuacja była z ojcem.
- Tak, twoja matka.- Potwierdziła.- A właściwie, to twoi rodzice, bo od ojca też coś dostaniesz.
Podała mi dwie białe koperty. Wziąłem i już miałem otwierać pierwszą, gdy ona mi przerwała:
- Nie, Nicholasie, nie tutaj.- Oznajmiła.- Ich życzenia, były takie, żebyś tylko ty zobaczył to, co jest w środku. Żebyś tylko ty to widział i nikt więcej.
Kiwnąłem głową, pożegnałem się z nią i wyszedłem na spacer do parku. Usiadłem na pierwszej lepszej ławce i otworzyłem najpierw kopertę od mojej matki. To był list. Przeczytałem go uważnie, analizując każde, pojedyncze słowo. Byłe zdumiony. Płakałem. I od razu znienawidziłem swojego ojca.  Obok ławki, na której siedziałem był kosz. Miałem ochotę wyrzucić kopertę od ojca do śmieci. Lecz to nie byłoby w moim stylu. Niechętnie otworzyłem kopertę i zacząłem czytać słowa ojca:

Drogi Nicholas'ie,
Miłość jest do bani. Gdy spotkasz już tą swoją jedną jedyną, pamiętaj, pilnuj ją dobrze, bo nigdy nie wiadomo, co się stanie. Mówię serio. Moja jedyna (twoja matka) powiesiła się. Słyszałem od Lydii, że Laura zostawiła ci list pożegnalny. Ja też postanowiłem zrobić coś takiego. Nie po to, aby się usprawiedliwiać czy coś takiego, ale po to, by naświetlić Ci wszystko z dobrego punktu widzenia. Podejrzewam, że ciotka już Ci coś wspominała o Twoich... samobójczych rodzicach? No cóż, jeśli nie, to ja Ci o nas opowiem. To była piękna historia miłosna. Zaczynała się tak, jak każda. Była piękna kobieta i samotny mężczyzna. Któregoś dnia los chciał, aby tych dwoje pechowych ludzi spotkało się na swojej drodze. Wjechałem w Twoją mamę rowerem i niosłem ją na plecach do pobliskiego szpitala. To było coś strasznego! Całą drogę się kłóciliśmy. Laura była zachwycająco piękna. Nawet w tym swoim ukochanym wojskowym mundurze. Zakochałem się w niej właściwie od pierwszego wejrzenia. Lecz ona grała niedostępną. Jednak Bóg się nade mną zlitował i wkrótce spotkałem ją znowu. To było na pogrzebie Twojej prababci. Zastępowałem organistę, gdyż zachorował na grypę i nie mógł tamtego dnia przyjść do kościoła. Grałem na wielu instrumentach, więc chętnie zgodziłem się go zastąpić. Grałem na pianinie... i wtedy ponownie ją zobaczyłem. Taką nieziemską, niezwykłą, niesamowitą... perfekcyjną. A najlepsze było to, że ona też na mnie patrzyła. Tak to się właśnie wszystko zaczęło. Zaczęliśmy się spotykać. Ona zdradziła mi wszystkie swoje sekrety. Laura była wyjątkowa. Tak, była surowa, opryskliwa i czasami zachowywała się, jak wredna suka. Ale to był tylko jej kamuflaż. Tak naprawdę była kruchą, osieroconą dziewczynką, która wołała o pomoc. Twoja mama była najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Miała tyle zmartwień i problemów, ale mimo to nigdy nie dawała nikomu tego po sobie poznać. Pokochałem ją. Pokochałem ją najbardziej na świecie. Tak, żałuję, że wtedy się z nią pożegnałem. Gdybym się zbuntował i nie kazał wyjechać jej do Waszyngtonu, to wszystko dzisiaj wyglądałoby inaczej. Bylibyśmy normalną, szczęśliwą rodziną, o której Lau zawsze marzyła. Może miałbyś brata albo siostrę... albo nawet to i to. No i miałbyś nas. Gdybym się wtedy nie rozstali, żadne z nas nie popełniłoby nigdy w życiu samobójstwa. Ona zabija się, bo myślała, że ją nigdy nie kochałem i będąc z nią miałem żonę i dzieci. Bzdura. Powiedział jej tak nasz wuja, brat taty, który zajmował się domem, podczas gdy ja i moja rodzina byliśmy w Nowym Yorku. Laura wzięła go za mojego ojca i powiedziała mu, że jest z jego synem w ciąży. On powiedział, że jego syn ma żonę i dzieci. Twoja matka nie czekała na dalsze wyjaśnienia. Załamała się. Ja nie mogłem jej tego wytłumaczyć, bo nigdy nie odebrała żadnego mojego telefonu. Nie wytrzymałem. Gdy przeczytałem list pożegnalny od niej, załamałem się. Od razu sam pojechałem do Nowego Yorku i skoczyłem z mostu do rzeki. Tak, synu... taka to była nasza historia. Bez Happy Endu. Bez słodkiego, sztucznego pocałunku na samym końcu filmu. Życie nie zawsze piszę nam różowe scenariusze i musimy się z tym pogodzić. Ja jednak po mimo wszystkiego jestem szczęśliwy. Jestem szczęśliwy, bo w życiu nie poznałem kogoś takiego, jak Twoja mama. Zabiłem się, bo wiedziałem, że drugiej takiej nie znajdę. Wiedziałem też, że nie umiałbym żyć bez niej. Kocham Cię i wybacz losowi, który pisał naszą historię. Oby Twój los napisał lepszą.
Pozdrowienia,
Tata

Skończyłem czytać. Tym razem nie płakałem. Miałem ochotę, ale nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem tego, bo wiedziałem, że na mnie patrzą. Wiedziałem, że obserwują mnie z góry i czuwają nad moim losem. I wiedziałem również, że tak będzie już zawsze. 
 ***
Perspektywa Laury...
O to moja historia. Nie należy ona do tych radosnych, ale przynajmniej nie jest ubarwiona. Nie faszerowałam was żadnymi cukrami i nie opowiadałam rzeczy, których nie było. Może mogłabym wam nakłamać i powiedzieć, że zakończenie było w rzeczywistości inne... ale to nieprawda. Prawda jest taka, jaka jest. Los, który pisał moje życie był wyjątkowo bezwzględny, ale za to wiele mnie nauczył. Nauczył mnie czym jest życie. I dziękuję mu za to.
                                                               ***
________________________________________________________________________
Blog Lauren Coolnessmaranor5story.blogspot.com

Nazywam się Laura Marano. Jutro kończę 18 lat. Moi rodzice nie żyją, a siostra- Vanessa udaje, że mnie nie zna. Kiedy ostatni raz ją widziałam, mówiła coś o wadzie nie do zaakceptowania. Czyli zostałam sama. Chłopaka ani przyjaciół nie mam. Mam za to pasję- jazdę na rolkach. Mieszkam w nieciekawej dzielnicy. Nie przeszkadza mi to.
Jak zwykle każdego dnia, wstałam i wzięłam kilkuminutowy prysznic. Umyte włosy rozczesałam i wyszłam z łazienki. Przygotowałam sobie kanapki na  śniadanie, które zjadłam, siedząc i oglądając telewizję. Ze szlafroka przebrałam się w jeansowe rurki, czerwoną bluzkę i czarną, skórzaną kurtkę. Do plecaka spakowałam rolki i portfel. Telefon schowałam do kieszeni. Zamknęłam mieszkanie i udałam się do najbliższego sklepu. Przechodząc między regałami, zgarnęłam kilkanaście podstawowych produktów i podeszłam do kasy w celu zapłacenia na produkty. Znudzona wyszłam ze sklepu, tachając torby. Wdrapałam się na trzecie piętro i zostawiłam w kuchni zakupy. Zbiegłam po schodach i wyszłam na dwór. Pogoda była średnia. Chmury, bez słońca i deszczu. Założyłam rolki i ruszyłam na najbliższy skatepark. Nikogo tam nie było, więc zaczęłam jeździć i ćwiczyć różne tricki. Tak zleciał mi cały dzień. Wracając do mieszkania, wpadłam do kawiarni i kupiłam ciastko na wynos. Będzie na jutrzejsze urodziny. Zmęczona, padłam na łóżko i zasnęłam.
Obudziłam się dosyć późno. Spożyłam ciastko, nucąc sobie ''Sto lat''. Jak zwykle ruszyłam na skatepark. Gdy wracałam, a było już całkiem późno, bo dochodziła północ, natknęłam  się na dwóch typków. Byli wysokimi, barczystymi mężczyznami, o ohydnych twarzach. Chciałam przejść, jednak weszli mi w drogę.
- Przepraszam, chcę przejść- odezwałam się miło, ale stanowczo
- A my chcemy się dowiedzieć, co taka śliczna dziewczyna robi sama o tak późnej porze. Chłopak zostawił? Uciekłaś z domu?- zaczęli mówić
- Dajcie mi spokój- odparłam
Nie dali za wygraną, tylko przyszpilili mnie do ściany. Wiedziałam, co za chwilę może nastąpić. Jeden z nich mocno uderzył mnie w twarz, na co zaklęłam.
- Może grzeczniej?- powiedział jeden z nich. Wyglądali strasznie podobnie.
Drugi chciał zacząć się do mnie dobierać. W jakiś sposób znalazłam się na ziemi. Zaczęło się we mnie gotować, nie wiem czemu. Temperatura w moim wnętrzu na pewno  nie była już normalna. Rozrywało mnie gorąco. Nagle stało się coś naprawdę nieoczekiwanego. Zaczęłam się zmieniać. Piekielnie to bolało. Widziałam swoje odbicie w rozbitym lustrze. Moja głowa zapłonęła. Nie czułam już bólu w głowie. Moja głowa była tylko  płonącą czaszką, ze świdrującymi, czarnymi niczym niekończąca się głębia studni oczami. Moje włosy zmieniły kolor.  Z ciemnobrązowych stały się czarno- czerwono- pomarańczowe. Niczym ogień. Ubranie całkowicie się zmieniło. Aktualnie mam na sobie bluzkę na ramiączkach, odsłaniającą cały brzuch, a tak właściwie kości. Moje spodnie stały się czarne, z elementami pomarańczowo-czerwonymi. Kurtka była nadal skórzana, ale były na niej części pomarańczowo-czerwone. Spojrzałam na swoje ręce. Poprawka: kości. Rękawiczki bez palców, wyglądały całkiem ciekawie. To nie zmienia faktu, że wyglądałam przerażająco. Rolki miały z tyłu jakieś dopalacze. Były oczywiście w kolorach reszty ubrań. Napastnicy prawie dostali zawału. Uciekli pędem. Sama chciałam uciec, ale nie mogłam uciec sama od siebie.  Nagle ujrzałam jakiegoś wysokiego blondyna. Podszedł do mnie, wcale się nie przestraszył.
- Nieźle wyglądasz.- powiedział
- Czym ja jestem i dlaczego?!- krzyknęłam
- Jakby ci to powiedzieć, jesteś rodzajem ducha, związanego z ogniem. Ogólnie miałaś być sługą szatana, ale jak widać, nie jesteś. Musisz być przeznaczona do czegoś innego.
- Czemu akurat dzisiaj jestem tym czymś? Czemu wcześniej się to nie zdarzało?- zaczęłam pytać
- Aktywowałaś się w osiemnaste urodziny. Jesteś nieśmiertelna. To jest klątwa, jednak nie mam pojęcia, czy można ją zdjąć.
- W takim razie, co mam robić i czy to- wskazałam na siebie- kiedyś zniknie?
- Rano będzie po wszystkim. Tylko w nocy będziesz tym, kim teraz jesteś. Masz pomagać. Żegnaj.- wytłumaczył i rozpłynął się w powietrzu.
Zaczęłam jeździć po mieście. Oczywiście w miejscach nie uczęszczanych. Nie chcę, żeby ktoś mnie zobaczył w tym stanie. Jednak będę sama do końca życia. Ostatnia nadzieja zniknęła.
Kilkanaście minut przed wschodem słońca wróciłam do mieszkania i zamknęłam drzwi na klucz. Spojrzałam w okno. Słońce wzeszło. Zaczęłam wracać do normalnego stanu. Po chwili byłam normalną Laurą Marano.  Postanowiłam wybrać się do parku. Założyłam buty i wyszłam. Gdy dotarłam do celu, było tam już kilkanaście osób. Wybrałam najbardziej oddaloną ławkę i na niej usiadłam. Nie wiem, ile tak siedziałam. Nie zwróciłam uwagi na chłopaka, siedzącego na tej samej ławce. Kiedy on tu przylazł? Dlaczego nie siedzi bliżej ludzi?- takie pytania zadręczały moje myśli.
- Dziwny dzień, nie?- odezwał się. Po chwili zorientowałam się, że mówił do mnie
- Tak- odpowiedziałam i westchnęłam
- Czyli zły dzień...- powiedział do siebie.
Teraz raczyłam na niego spojrzeć.  Był całkiem wysokim blondynem, podobnym do tego, którego spotkałam po przemianie. Wyglądał jednak na młodszego. Mniej więcej w moim wieku.
- Jestem Ross- podał mi rękę
- Laura- odwzajemniłam gest.
Kilka minut siedzieliśmy w ciszy. Nie miałam sensu tu siedzieć, więc wstałam z zamiarem odejścia.
- Laura, czekaj!- krzyknął za mną blondyn
- Tak?- odpowiedziałam
- Dałabyś się zaprosić na kawę?- stwierdziłam, że to zwykły podrywacz, ale nie chciałam robić mu przykrości.
- Okey- odrzekłam
Chłopak wstał. Ramię w ramię poszliśmy do Starbucksa. Ross zamówił moją ulubioną kawę, chociaż nawet mu o tym nie mówiłam i dla siebie taką samą. Usiedliśmy przy najbardziej oddalonym stoliku.
- Opowiesz mi coś o sobie?- zapytał, nie naciskając
- Może ty pierwszy?- spojrzałam na niego niemal błagalnie, a on zaczął swój monolog
- Więc, mam 18 lat. Mieszkam sam, bo moje rodzeństwo, jakby to powiedzieć, udaje, że mnie nie zna. Nie wiem dlaczego. Na nazwisko mam Lynch. Chyba nie ma już o mnie nic ciekawego. Teraz ty- powiedział i się wyszczerzył. Całkiem uroczo.
- Na nazwisko mam Marano. Mam 18 lat tak jak ty, moja siostra mnie nie zna. Mieszkam sama. Mówiła, że to przez jakąś wadę.
Teraz wszystko mi się poukładało. Wada nie do zaakceptowania. Moja wczorajsza przemiana. To jest tą wadą!
Zapomniałam, że miałam opowiadać dalej o sobie.
- Wady to nie powód do nienawiści.- odparł chłopak
- Chyba, że ma się się wadę nie do zaakceptowania. Tak jak ja.- szepnęłam.
Spojrzałam w oczy Rossa. Pojawiły się w nich ogniki. Zerknęłam na okno. Zachód słońca!
- Wybacz, muszę już iść. Przepraszam- wybiegłam z pomieszczenia, pędząc do domu. Dotarłam tam, zanim dokończyła się przemiana. Poczułam coś w kieszeni. Kartka. Dotknęłam ją lekko, aby nie spalić. Był na niej dziewięcio-cyfrowy  numer i podpis: Ross.
Kiedy mi ją dał? Zapisałam numer w telefonie. No cóż, może się kiedyś przydać. Upewniając się, że nikogo nie ma, wyszłam z bloku i zaczęłam przechadzać się po mieście. Na szczęście nikogo nie było. Usłyszałam krzyk. Nie miałam pojęcia, że mój słuch jest bardzo wyczulony. Pojechałam na niecodziennych rolkach do źródła krzyku. Jakaś dziewczyna została otoczona przez grupę ludzi. Kilkanaście osób pojawiło się znikąd niczym duchy. Było całe czarne. Może to ci słudzy szatana? Wypada mi pomóc. W końcu od tego jestem. Z rękawiczki wysunął się sztylet. Ciekawe. Podeszłam do jednego osobnika i dźgnęłam go odkrytym  przedmiotem. Zawył z bólu i zmienił się w piach. Blondwłosa dziewczyna, leżąca na ziemi, spojrzała na mnie z przerażeniem. Inne istoty rzuciły się na mnie. Zaczęłam się bronić i również atakować. Nagle ujrzałam coś podobnego do mnie, zbliżającego się do miejsca mojego pobytu. Mojego przeciwnika przeszył nóż. Odetchnęłam z ulgą. Chciałam pomóc dziewczynie, wpatrującej się w moje oczy. Zaczęła się niemiłosiernie drzeć. Moje uszy nie potrafiły tego wytrzymać. Właściciel noża przyszpilił mnie do ściany. Powtórka z wczoraj... Było w tym osobniku coś znajomego.
-Ty jesteś...?- powiedziałam i przed moimi oczami pojawiła się ciemność
*~*
Obudziłam się z ogromnym bólem głowy. Nie byłam w swoim mieszkaniu, tylko w całkiem nieznanym miejscu. Leżałam w łóżku, przykryta białą pościelą. Obróciłam głowę w prawo. Leżał tam Ross. Jak to Ross?
- Ross?- odezwałam się
- Laura?- powiedział chłopak
Wstałam i wyjątkowo przytuliłam blondyna. Odwzajemnił gest.
- Gdzie my jesteśmy?- zapytałam
- Co pamiętasz ostatnie?- odpowiedział pytaniem
- Zobaczyłam, chyba ciebie i ciemność- odparłam
- Czekaj moment. Ja ujrzałem ciebie i też ciemność.
- Chyba powinnam się do czegoś przyznać- odrzekłam
- Ja też- rzekł
- Od skończenia osiemnastych urodzin, czyli dwóch dni, po zachodzie słońca zamieniam się w dziwne, ogniste coś. Nie mam ciała, tylko kości  i moje ubrania całkowicie się zmieniają.- powiedziałam
- Ja tak mam od miesiąca.- odrzekł- Ale co my tu robimy?
- Ross? Laura?- usłyszałam
Odwróciłam się w tamtą stronę i co zobaczyłam? Blondynkę, której wczoraj chciałam pomóc, blondyna, którego ujrzałam dwa dni temu, dwóch szatynów i czarnowłosą dziewczynę, która przypominała mi...
- Vanessa?- chciałam się upewnić
Brunetka pokiwała głową. Cofnęłam się kilka kroków do tyłu.
- Ross, znasz tych ludzi?- rzekłam do chłopaka
- Moje rodzeństwo..- nie potrafił uwierzyć blondyn
- Czemu mnie zostawiłaś/zostawiliście?- krzyknęłam ja i Ross razem
- Nie zrozumiecie tego- powiedziała blondyna- Gdy dowiedzieliśmy się, że będziesz się zamieniać w to coś, wybacz, ale nie mogłam zrobić inaczej. Gdybyś chciał nas zabić?
- Spotkaliśmy się przypadkiem- zaczęła Vanessa- Połączyły nas te same problemy. I jeszcze coś
Mrugnęła do blondyna, którego wtedy spotkałam
- Van, nie pamiętasz, jak mówiłaś, że trzeba się wzajemnie tolerować? A ty, co zrobiłaś? Zostawiłaś mnie ze wszystkimi problemami?- krzyczałam
Zaczęło się we mnie gotować. Przecież to miało się dziać tylko w nocy!
- Laura, opanuj to!- mówił  Ross
Popchnęłam Nessę na ścianę, zaciskając zmieniające się ręce na jej gardle. Po chwili ktoś oderwał mnie od duszącej się brunetki. Miotałam się, czując przerażający ból. Przede mną stał Ross. Nie miał pojęcia co zrobić.
- Zabij mnie, Ross. Błagam!- darłam się na niego, a on stał i właśnie wtedy stała się ciemność.
*~*
Otworzyłam oczy i zaczęłam identyfikować miejsce pobytu. Byłam w tym samym miejscu, co przedtem. Nade mną stało rodzeństwo Lyncha, bez blondyna.
- Co jest?- zapytałam
- Miałaś jakiś atak. Chciałaś udusić Van. Pamiętasz to?- zapytał blondyn, którego imienia nadal nie znam.
Pokiwałam głową.
- Gdzie Ross? Jak wy w ogóle się nazywacie?- odparłam
Wszyscy się przedstawili. Blondyn to Riker, dziewczyna Rydel, dwóch szatynów to Rocky i Ellington.
Nagle zjawił się Ross.
- Wow- tylko tyle z siebie wykrztusił
- Rydel, masz może lusterko?- zapytałam
Dziewczyna podała mi przedmiot i mogłam w końcu ujrzeć jak aktualnie wyglądam. Moje włosy były trochę jaśniejsze, z rudymi pasemkami. Od lewego oka, na całym policzku była kreska. Blizna, która nigdy nie zniknie.
- Tak się składa, że zabiłaś ją, Laura.- spojrzałam na Rikera pytająco- Zabiłaś Vanessę.
Szczerze mówiąc, nie przejęłam się tym. Może ktoś będzie mnie uważał za laskę bez serca, ale może tak właśnie jest? Porzuciła mnie i udawała, że nie ma siostry.
- Laura, jest jeszcze jedna sprawa...- zaczął Ross- Moglibyście nas zostawić?
Reszta wyszła. Zostałam sama z blondynem.
- Może wyda ci się to głupie, ale gdy po raz pierwszy cię spotkałem, poczułem coś dziwnego. Odkryłem, że cię kocham, Lauro. Dla ciebie to pewnie nie ma znaczenia.- wstał z zamiarem odejścia.
Złapałam go za rękę.
- Może i macie mnie za psychiczną wariatkę bez serca, ale ja też cię kocham Ross- powiedziałam
- Poważnie? Więc, zostaniesz moją dziewczyną? I tak jesteśmy nieśmiertelni- uśmiechnął się
- Tak. Na wieki- odparłam i złączyłam moje i Rossa usta w prawdziwym pocałunku. Biło od nas ciepło. Połączyła nas wada. Może przeznaczenie?
*~*
Gdyby ktoś mi powiedział, że moja historia będzie tak barwna, nigdy bym mu nie uwierzyła. Czy to normalne? Duchy, trupy, przemiany, istoty nieśmiertelne i kolorowe włosy wraz z płonącą czaszką?

To zdecydowanie nie jest normalne. Przejdę do zakończenia tej historii. Tak, nadal jesteśmy z Rossem razem. Chłopak pogodził się z rodzeństwem i zamieszkaliśmy razem w ogromnej willi. Kilka miesięcy temu, reszta Lynchów doznała przemian. Każdy jest innym gatunkiem. Może z wyjątkiem Rydel i Ellingtona- są strażnikami tajemnic. I są oczywiście razem, bo okazało się, że Ell nie jest spokrewniony z resztą Lynchów. Riker posiada ogromną wiedzę, a Rocky potrafi czytać w myślach. Życie może być ciekawe, jeśli odkryjesz kim naprawdę jesteś.
________________________________________________________________________
Blog Louder Forever: rosslynchbadboyandsweetboy.blogspot.com


New York, USA
R5 wracali z koncertu do domu. Było jeszcze dość wcześnie, dlatego szli na piechotę. Cieszyli się z ilości fanów na koncercie. Coraz więcej ludzi ich zna i lubi.
- Co dostaliście od fanek?- zapytał wesoło Ellington, oglądając swój nowy zegarek.
- Jakieś rysunki, listy, zdjęcia, albumy... Weź, gdzie ja to wszystko schowam? Nazwy TT...- wymieniał Riker, przeglądając kolorowe papiery.
- Ty przynajmniej nie dostałeś paczki gumek- rzekł zabawnym tonem Rocky i wszyscy parsknęli śmiechem.
- Przydadzą ci się na noc z Alexą- zaśmiał się Ross i dostał w łeb od bruneta.
- Ty lepiej mów, co tobie dały.
- Kilka mi się oświadczyło. Jedna przyniosła akt ślubu i poprosiła o autograf. Inna przedstawiła mi się jako "Moja przyszła żona". Pewnie myślała, że to powtórzę. Ale tak to mam wisiorki, obrazki jakieś, numery telefonów i... gumki- odparł blondyn, grzebiąc w worku z rzeczami.
- Uuuu, Rossy, czy my o czymś nie wiemy?- spytała z uśmiechem zboczeńca Delly.- Ja tam się cieszę z nowych bransoletek i naszyjników... Ej, co powiecie na to, żeby odwiedzić fanów, którzy dali nam swoje adresy? Dwie osoby mieszkają niedaleko- zaproponowała, a reszta się zgodziła. Zrobili niespodziankę dwóm fankom i chwilę z nimi pogadali. Po godzinie 23 skierowali się do domu. Śmiali się i ogólnie zachowywali jak upite dzieci. Ale wiadomo jak to R5. Kochają szaleństwo.
   Szli pustą ulicą, gdy nagle Ross usłyszał kobiecy krzyk.
- Słyszeliście?- zapytał, zatrzymując się.
- Ale co?- odezwał się Rocky.
- Ktoś krzyczał.
- Coś ci się przesłyszało- odezwała się Rydel.- Pewnie nadal masz w uszach piski dziewczyn.
- Może masz rację…- mruknął pod nosem, a Riker i Rocky ”zabrali go do tańca”, tzn. wzięli go za ręce, zaczęli skakać i śpiewać. Delly i Ratliff tak się z nich śmiali, że aż ich brzuchy bolały.  Gdy bracia już się uspokoili, dla Rossa nadeszła chwila odpoczynku. Nie dość, że w kącikach oczu miał łzy ze śmiechu, to jeszcze się zmęczył przez te tańce. Oparł się o jakiś budynek, łapiąc głęboko oddech. Rocky do niego podszedł i zaczął go udawać. Oddychał jak on, miał minę oraz pozycję jak on.
- Dajesz brat. Rodzimy- powiedział z udawaną powagą, łapiąc blondyna za rękę. Ten szybko wstał, po czym powiedział:
- Dziękuję, chyba nie skorzystam z oferty. Proszę przyjść kiedy indziej.
- Dobra, chodźcie, padalce małe. Idziemy, bo nigdy nie dojdziemy do domu- Rydel się ogarnęła i popchnęła braci do przodu. Ross po raz kolejny usłyszał damski krzyk, cos jakby błaganie o pomoc. Reszta R5 pewnie znowu nic nie usłyszała, więc dziewiętnastolatek zdecydował się pójść za źródłem dźwięku.
- Delly, zaraz wracam.
- Gdzie ty leziesz?- zapytał Riker, stając mu na drodze.
- Puść go, może mu się chce i musi na stronę- zaśmiał się Rocky, a Ross pokazał mu potajemnie „fuck u”.
- Dobra, idź. My tu zaczekamy. Tylko szybko, zimno jest- zgodziła się siostra, a nastolatek szybko poszedł w stronę źródła głosu. Było to kilka ulic dalej. Na końcu jednego z zaułków, zauważył dwie postacie. Jakiś agresywny dresiarz szarpał całkiem młodą dziewczynę za włosy. Chłopak zastygł, gdy zobaczył, że ten gościu zaczął ją dusić. Bez większego namysłu podbiegł do nich i odepchnął dresa tak, że uderzył o śmietnik i chwilowo zemdlał. Ross odwrócił się do roztrzęsionej dziewczyny. Siedziała pod murem z twarzą schowaną w dłoniach i płakała. Powoli kucnął naprzeciwko niej, po czym delikatnie dotknął jej ręki. Zadrżała z zimna i ze strachu, chowając ją za siebie.
- Wszystko okej? Zrobił ci coś?- pytał zaniepokojony, na co ona odpowiedziała mu łamiącym się głosem:
- On… moja mama… gdzie ona?… Ja jej nie obroniłam… on…on… Ona uciekła i… zostawiła mnie tu…
- Ej, spokojnie. Chodź, pomogę ci- zaproponował jej, ale nie chciała wstać. To znaczy, nie tyle nie chciała, co nie mogła. Siedziała sparaliżowana pod murem i patrzyła w dal obojętnym wzrokiem.
- Zostaw mnie w spokoju. Chcę być sama- szepnęła cieniutkim głosem.
- Nie zostawię cię. Niedługo lujnie, jest zimno i późno. Ty jesteś sama. Przecież ktoś cię może znowu zaatakować. Chodź ze mną- próbował ją przekonać. Spojrzała się na niego spod byka.
- Nie znam cię… Skąd mam wiedzieć, czy… gdzieś mnie nie wywieziesz,… czy coś?
- Hah, zniszczyłbym sobie reputację. Poza tym, nie jestem zboczeńcem. Przynajmniej nie takim jak mój brat… Nie masz czego się bać.
Otarła łzy i nieśmiało wyciągnęła rękę, żeby pomógł jej wstać. Zrobił to, ale dziewczyna tak się zachwiała, że po prostu wpadła mu w ramiona. Gdy Ross zobaczył jaka jest słaba, zmarznięta i ogólnie przemęczona, wziął ją na ręce, po czym wyszli z feralnego zaułku.
- Jak ci na imię? Mnie pewnie znasz, co?- zapytał, gdy się rozpadało.
- Cleo. Nie, skąd mam cię znać?- odpowiedziała, a po chwili zadrżała z zimna. Zatrzymali się na chwilę.
- Ross Lynch- przedstawił się i zdjął z siebie kurtkę. Otoczył nią Cleo. Szatynka podciągnęła rękawy, ponieważ były za długie i wtuliła się w ciepły materiał. Nagle zaczęła kaszleć, jakby się dusiła.
- Ej, co ci jest?- przestraszył się chłopak.
- Spokojnie…- odkaszlnęła.- Zwykły kaszel- skłamała. Lynch ponownie wziął ją na ręce. Poszli w kierunku reszty R5. Po kilku minutach drogi, byli już cali mokrzy.
- Gdzie mieszkasz? Zaniosę cię do domu- zaproponował dziewiętnastolatek.
- Nigdzie.
- Jak to „nigdzie”? Gdzieś musisz mieszkać.
- A jakbyś inaczej to nazwał? Jedna noc w przytułku dla bezdomnych, kolejna pod mostem, inna w piwnicy. Nie mam stałego miejsca z mamą. Chociaż ona ostatnio zaczęła sypiać u bogatych facetów… i chyba nie powinnam ci tego mówić- rzekła nieśmiało.
- Zostajesz dzisiaj u nas- zdecydował stanowczo Ross.
- U was? Ale ja nie chcę się narzucać. Poza tym dopiero się dowiedziałam jak masz na imię i już mam u ciebie być na noc?
- Nie narzucasz się. A gdzie pójdziesz? Już późno, dlatego pójdziesz z nami.
- Z wami, czyli z kim?- zapytała niepewnie, a Ross kiwnął głową na R5 w oddali. Wydurniali się w deszczu jak małe dzieci. Gdy zobaczyli parkę, podbiegli do nich.
- Uuu Rossy. Poszedłeś się wyszczać, a pół godziny cię nie było- zaśmiał się Ratliff.
- Zadzwonicie po taxi?- poprosił.
- I jeszcze laskę sobie znalazłeś?- zażartował tym razem Rocky.
- Człowieku, czy czym ty tam jesteś. Cleo wraca z nami. Mówiłem, że ktoś krzyczał, ale nieeee to przecież w uszach mi piszczało- odparł wesoło. Riker zamówił taksówkę. Po chwili przyjechała, a parę minut później i Ell i Lynchowie byli w swoich domach. Ross zaprowadził Cleo do swojego pokoju, dał jej koc i ręcznik, żeby się osuszyła, ogrzała, a sam zszedł na dół, do salonu. Usiadł naprzeciwko rodziców i zapytał wprost, czy szatynka może zostać. Opowiedział im w skrócie jak ją znalazł i co przeżyła. Mark od razu się zgodził, pod warunkiem, że dziewczyna będzie spała w pokoju gościnnym, a nie z Rossem. Stormie chwilę ponarzekała, jak każda matka, ale w końcu uległa. Zrobiła wszystkim gorącą herbatę i ciepłe koce. Blondyn poszedł na górę. Teraz dopiero zobaczył, jak bardzo Cleo jest wychudzona.
- Strasznie chuda jesteś…- wypsnęło mu się niechcący. Szybko się poprawił.- Yyy, to znaczy… strasznie chuda jesteś, szafo- i skierował swój wzrok na szafę stojącą w kącie.
- Ross, ja wiem, że jestem chodzącym szkieletem, więc nie zwalaj na szafę- zaśmiała się delikatnie.
- Ale dlaczego? Jesteś chora na coś, czy co?- zapytał, podając jej herbatę. Szatynka zamilkła i spuściła wzrok na swoje kolana.
- Zgadłem, tak? Zaraz ci przyniosę kolację.
- Nie, nie chcę jedzenia. Nie będę się narzucać. Rano sobie znajdę inne miejsce.
- Musisz coś zjeść. I co sobie znajdziesz? Norę pod mostem? Wcale się nie narzucasz, uspokój się, dziewczyno- powiedział stanowczo i poszedł po coś do kuchni. Cleo tylko przewróciła oczami i zaczęła myśleć o tym wszystkim. „Po co on to robi? Przecież mu nie powiem, że mam podejrzenie białaczki. Za pół roku umrę, tak czy siak. Niepotrzebnie każe mi tu zostawać. Chociaż to słodkie, że tak się mną zajmuję, ale ja nie chcę pomocy.”

      ~~Następny dzień~~
Cleo chciała podziękować osobiście rodzicom Lynchów, że ją przyjęli i od razu powiedzieć, że już pójdzie i nie będzie im przeszkadzać.
- Dziecko, gdzie ty się podziejesz?- zapytała litościwie Stormie.
 - Coś sobie znajdę, naprawdę nie chcę się narzucać.
- Ty się nie narzucasz! Wiesz ile dziewczyn Ross miał w życiu? Dwie. A ma 19 lat. Mam wrażenie, że ty mu się podobasz, inaczej tak by nie nalegał wczoraj…- westchnęła kobieta i dostała lekką sójkę w bok od Rydel, która akurat przechodziła obok. Skarciła matkę wzrokiem.
- Dziękuję pani bardzo, ale ja już pójdę- nalegała i nagle zaczęła kaszleć, jak wtedy w nocy.
- Zostajesz- zdecydowała Rydel, podchodząc do Cleo.- A żebyśmy lepiej się poznały, pójdziemy ci kupić jakieś ciuszki.
- Ale..
- Nie ma żadnego „ale”- przerwała jej.
- No… niech ci będzie- zgodziła się zachrypnięta.- A gdzie są chłopcy?
- Poszli na hokeya. I teraz ci wyją śnię co się dzieję, gdy oni idą w coś pograć. Najpierw normalnie grają. Pierwsza bramka- Rocky rzuca się na Rikera, bo to zwykle Rik trafia. Potem druga- Ratliff wskakuje Rossowi na plecy i tak jeżdżą np. po lodowisku. Kolejnej bramki nikt nie strzela, a przed 14 wracają skłóceni na obiad. I przy obiedzie się godzą w walce na jedzenie. Tak, świetnie znam swoich braci- zaśmiała się radośnie Delly i zaprowadziła Cleo na przedpokój. Blondynka pożyczyła jej swoją starą kurtkę, po czym wyszły na dwór. Lynch kupiła szatynce parę ubrań. Oczywiście były protesty, typu „to za jest drogie”, ale prędzej, czy później wróciły do domu obładowane ubraniami. Tak jak przewidziała Rydel, bracia pogodzili się przy obiedzie, ale później musieli do sprzątać. Rocky miał ziemniaki we włosach, a Ross tarte buraki w spodniach. Cleo dobrze się czuła w towarzystwie Lynchów i Ratliffa.

     Miesiąc później:
Stormie i Mark traktowali Cleo jak drugą córkę. Dziewczyna powiedziała im kim dokładnie jest, gdzie mieszkała, jak żyła, ale nikomu, nawet Rossowi nie zdradziła tego, że niedługo umrze. Niby się uśmiecha, ale w środku jest rozdarta. Z jednej strony chce się komuś zwierzyć, tylko, że wtedy byłaby otoczona wielką opieką, a tego nienawidzi. Z drugiej zaś- gdy nie powie, to skrzywdzi i Rossa i resztę.
   Bardzo zaprzyjaźniła się z innymi domownikami, a najbardziej z Rydel i Rockym. Z blondynką świetnie się dogadywała, a z chłopakiem niesamowicie się bawiła. A z Rossem? Zakochał się w niej, ale czy z wzajemnością? To właśnie jest główny temat rozmów Stormie i Cleo oraz Rossa z Rydel.
   Dwa miesiące później byli już parą. Doskonale się dogadywali, a wszyscy trzymali za nich kciuki. Ross miał nadzieję, że ten związek będzie trwał długo. Tyle, że los chciał inaczej. Cleo nadal nikomu nie zdradziła, że z każdym dniem jest bliżej śmierci. Oczywiście Ross coś podejrzewał, ale gdy ją pytał, czy na pewno nie jest na coś chora, ona zmieniała temat lub milczała. Serce jej pękało, kiedy sprawiała mu przykrość. Chciała odejść, zniknąć z ich życia. Żeby o niej zapomnieli. Ale nie potrafiła im tego zrobić. Czuła się coraz gorzej, była bardzo wychudzona i słaba. Powoli zaczęły jej wypadać włosy. Po kolejnych 30 dniach, zdecydowała się na noszenie chustki, a Lynchów okłamała, że to jest jej „nowy styl”. Wszyscy się o nią martwili. Widzieli, że dziewczyna marnieje.
    Ostatni miesiąc życia Cleo. Siedziała teraz ledwo przytomna w salonie, na kolanach swojego ukochanego. Rocky okupował fotel obok, Stormie i Mark byli w restauracji, świętując swoją 25 rocznicę ślubu, a Delly, Rik i Ratliff urzędowali w kuchni.
- Nic nie ma w tv- marudził Rocky, przeskakując kolejne kanały.
- To włącz coś na DVD, geniuszu- rzekła Rydel z kuchni. Brunet poszedł mamrocząc coś pod nosem do szafki z płytami i zaczął je przeglądać. Tymczasem Ross delikatnie głaskał po głowie Cleo, która opierała głowę o jego ramię. Nachylił się do pocałunku, ale dziewczyna tylko zacisnęła powieki i go przytuliła, szepcząc ciche „Przepraszam. Wybacz mi”. Blondyn, nie rozumiejąc o co jej chodzi, spojrzał na nią pytająco. Dotknęła jego policzka i zasnęła. Chłopak zaczął ją budzić, bał się, że to koniec. Położył ją na kanapie, a gdy to zrobił, zaczął krzyczeć na cały dom, że Cleo zemdlała. Ratliff zadzwonił na pogotowie. W karetce szatynka odzyskała chwilową przytomność. Pomimo tego całego zgiełku, Rossowi udało się wybłagać u lekarza, aby był też w tej karetce. Reszta Lynchów z Ratliffem jechali samochodem za nimi. Blondyn ściskał dłoń ukochanej, roniąc słone łzy.
- Ross…- wyszeptała słabo. Nachylił się nad nią.- To koniec… Mój koniec… Mam białaczkę. Przepraszam, że… ci nie powiedziałam… Wybacz mi, nie chciałam, żebyś …się o mnie martwił. Przepraszam… Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego…
- Shhh… spokojnie. Nie przepraszaj. Będę przy tobie do końca. Obiecuję. Kocham cię- wyznał i rozpłakał się.
- Nie płacz… Proszę…- poprosiła głosem pełnym smutku i żalu.- Znajdziesz sobie kogoś… Masz pełno fanów… Nie możesz ich zawieść…
- Dziewczyno, ja kocham tylko ciebie, nikogo innego tak bardzo nie pokocham! Zostań ze mną…
- Zawsze będę przy tobie… duszą… Kocham cię, Ross- uśmiechnęła się po raz ostatni. Ross złożył na jej ustach delikatny, acz szczery pocałunek.
    Lekarze twierdzili, że byłaby szansa na uratowanie jej życia, ale nie było dawcy szpiku. Ross słysząc to, od razu się zaoferował, że to on będzie dawcą.
- To bardzo nie odpowiedzialne, pan jest sławny, nie może się pan tak bardzo narażać. Ale tu nawet nie chodzi o to. Trzeba sprawdzić, czy będzie odpowiedni dla tej pani, wykonać badania wstępne. To może się skończyć słabą odpornością, bólem pleców lub miednicy, gardła, kości, mięśni, wywołaniem podrażnienia w miejscu wkłucia, zmęczeniem. Poza tym, 4-6 dni przed takim zabiegiem należy przygotować dawcę na taką formę oddania komórek krwiotwórczych i wstrzyknąć mu lek, który powoduje przejście komórek krwiotwórczych we krwi obwodowej- wyjaśnił, dość niezrozumiale jeden z lekarzy już na korytarzu w szpitalu.
- Niech pan się zlituje, ona tam umiera, a mogę ją uratować! Gdzie się oddaje szpik?!- krzyknął, podchodząc bliżej człowieka w białym fartuchu.
- Przez pana mnie zwolnią… no ale zgoda. Nie często zdarza się taka miłość… Proszę iść głównym korytarzem i trzecia sala po lewej…
- Dziękuję bardzo- powiedział na odchodnym i pobiegł migiem do Sali wskazanej przez doktora. Była mała kłótnia, między gwiazdorem, a lekarzami, którzy mieli wykonać zabieg, ale w końcu ulegli. Ale pytanie: Czy nie było już za późno? Czy zdążą na czas?

~~~~~~
- Gdzie jest Cleo? I Ross?- pytała zdenerwowana Stormie, która dojechała razem z Markiem do swoich dzieci.
- Nie wiemy, jechaliśmy za nimi, ale jak karetka się zatrzymała, to oni zniknęli- odparła spanikowana Rydel. Bała się, mimo, że cały czas Ratliff ją przytulał.
- Co w ogóle się stało?- zapytał tym razem Mark.
- Tato, ja szukałem płyt, a Ross i Cleo siedzieli na kanapie. Coś tam szeptali i nagle Ross zaczął krzyczeć, że Cleo zemdlała i się nie rusz, to Ell zadzwonił po karetkę- wyjaśnił Rocky.

~~~~~~~~~~~~~~
Ross się dla niej poświęcił. Były drobne komplikacje, na przykład zatrzymanie akcji serca Cleo, albo złe przyjęcie szpiku, ale się udało. Przez pośpiech, lekarz o mały włos nie pomylił strzykawek, a wtedy Ross byłby unieruchomiony od pasa w dół. Po trzech dniach mógł wyjść ze szpitala. Chciał się dowiedzieć co się dzieje z dziewczyną, która umierała na jego oczach, ale nikt mu nic nie mówił. Nawet rodzeństwo. W końcu cały obolały dostał się do sali, gdzie leżała Cleo. Była w śpiączce. Podszedł powoli do jej łóżka i usiadł obok. Złapał za jej zimną, nieruchomą dłoń, która po raz pierwszy od pół roku nie odwzajemniła uścisku.
- Proszę cię… Ty musisz przeżyć. Dasz radę. Już dawno ci wybaczyłem, że mi tego nie powiedziałaś. Gdy cię poznałem, wtedy, przy tym dresie, poczułem jakieś takie ciepło w środku. Nigdy wcześniej tego nie czułem. Nikogo wcześniej nikogo tak nie kochałem, jak ciebie. Nie wiem, czemu ci to mówię… Przecież mnie nie słyszysz, ale… gdy trzymam tak twoją dłoń… nawet nie mam pojęcia jak określić to, co czuję… Kocham cię...- kolejny raz od kilku dni, popłakał się. Pochylił się nad nieruchomym ciałem Cleo i lekko dotknął jej policzka. Poczuł bardzo słaby, delikatny uścisk dłoni dziewczyny. Spojrzał się wzrokiem pełnym nadziei na jej oczy. Były zamknięte. Nagle szatynka uchyliła usta. Wyszeptała:
- Ross… Też cię kocham… Zostań ze mną…
- Zostanę z tobą, obiecuję ci to- uśmiechnął się i namiętnie, z uczuciem pocałował dziewczynę.


Po kilku latach szczęśliwego i spokojnego związku, mieli nawet córeczkę. Miała oczy po mamie, a urodę po tatusiu. A Ratliff oświadczył się Rydel.
_______________________________________________________________________
Blog Weroniki Michalskiej: bezniegowszystkojestniczym.blogspot.com

-Rydel... Zbieramy się. Za godzinę musimy być w kościele- Riker wszedł do pokoju i powiedział smutno.
Łzy niemiłosiernie spływały mi po policzkach. Ból w klatce piersiowej był nie do zniesienia. Moje ciało próbowało go odrzucić, lecz za każdym razem on powracał.
-Ja nigdzie nie idę... Nie będę patrzeć, jak odchodzi na zawsze. Nikt z Was nie wie co przeżywam!- wrzasnęłam.

Jeszcze niedawno wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno. Otaczali mnie ludzie, których kochałam. Wszyscy wiedliśmy świetne życie... Imprezy, przyjaciele, miłość... Tak powinno być i teraz. Jednak jedna błaha rzecz spowodowała lawinę.
Rak. Rak trzustki. Najgorsze, co może być.

Gdy Ellington zachorował, każdy z nas miał nadzieje, że on z tego wyjdzie. Że wyzdrowieje. Jednak nie wszystko jest takie kolorowe. Po niecałym roku zmagania się z chorobą, jego serce przestało bić. On przestał istnieć. Jak dużo czasu minęło do tego wydarzenia? Trzy dni. Po tych trzech dniach miał się odbyć pogrzeb. To dzisiaj. Nie chciałam iść, bo po co? By patrzeć, jak zakopują go w grobie?
Ell był miłością mojego życia. Zawsze rozumieliśmy się bez słowa. Był idealnym chłopakiem i idealnym przyjacielem. Mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji. Był opiekuńczy, zabawny... Zawsze będę go tak wspominać.

-Rydel... Co się z Tobą dzieje?- poczułam, że ktoś złapał mnie za ramię i odwrócił. Usta blondyna zacisnęły się w wąską linię. W jego oczach widziałam smutek i cierpienie. Nie było to spowodowane tylko śmiercią Ratliffa.... Ja również ich raniłam. Swoim zachowaniem.
Nie chciałam z nimi rozmawiać. Od tych trzech bardzo długich dni nic nie jadłam, nie wychodziłam z domu i nie rozmawiałam z rodziną. Tak proste czynności sprawiały mi katusze...
-Ja z nią zostanę- usłyszałam głos Ross'a. Obróciłam się w jego stronę i spojrzałam zmieszana na chłopaka.
-Nie wiem, czy to dobry pomysł. Ona powinna być teraz sama- starszy brat pouczał młodszego. 
Kiwnęłam tylko głową, na znak, że Riker ma rację.
Oboje wyszli z mojego pokoju, jednak najpierw najmłodszy z rodzeństwa posłał mi spojrzenie pełne współczucia.
Z powrotem rzuciłam się na łóżko. Po raz kolejny dzisiaj zaczęłam nieubłaganie płakać.
Dlaczego? Dlaczego to spotyka ludzi, którzy nic nikomu nie zrobili? Dlaczego życie jest takie okrutne? Po co my w ogóle żyjemy? Tylko cierpimy. A na koniec dostajesz cztery deski i meta. Po prostu Cię już nie ma.
Zaczęły dręczyć mnie wspomnienia. Wiązało się to z tym, że musiałam myśleć o rzeczach, które sprawiały mi ból.
Zastanawiałam się, ile jeszcze będę musiała to znosić? Może pewnego dnia, za kilkanaście lat uda mi się ze spokojem ułożyć życie na nowo? Ale co, jeśli to nigdy nie ustanie? Jeśli wszystkie blizny przeszłości nadal pozostaną?
Nie mogłam oddychać. Dusiłam się łkając. Żar palił w gardle. Wszystko wciąż w moim sercu pękało i rozrywało się.


 Następnego dnia było jeszcze gorzej. Odwiedziła nas babcia, która zadawała swoje głupie pytania. Nie umiała pocieszać. Jeszcze bardziej mnie dobijała. "Jemu jest tam dobrze. Bóg widocznie tak chciał"- mogła sobie darować i nie zwalać wszystkiego na Boga. To nie jego wina. To wina choroby. Tej głupiej choroby. Na samą myśl o niej jest mi niedobrze. Rak zabija. Jest mordercą. Niszczy od środka bezbronnych ludzi. Karmi się nimi jak dzikie zwierze. Tylko jego można obwiniać za śmierć Ellingtona.


 "Nie ma zbyt wiele czasu, by być szczęśliwym. Dni przemijają szybko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpi­suje­my marze­nia, a ja­kaś niewidzial­na ręka nam je przek­reśla. Nie ma­my wte­dy żad­ne­go wy­boru. Jeżeli nie jesteśmy szczęśliwi dziś, jak pot­ra­fimy być ni­mi jutro?" - Phil Bosmans

-Rydel! Przestań wreszcie się nad sobą użalać! Czy nie możesz pojąć, że on już nie wróci?- Riker był wściekły - Zachowujesz się jak mała dziewczynka, która wierzy, że on powróci i zmartwychwstanie. Czas iść do przodu, Rydel.
Spojrzałam na niego oszołomiona. Nie wierzę, że to powiedział. Zabolało.
Przez te 4 miesiące bardzo się starałam, aby nie płakać i się nie użalać w obecności rodzeństwa. Oczywiście, nie zawsze mi to wychodziło. Ale potrzebowałam ich wsparcia. Nie mogłam patrzeć na ich uśmiechnięte twarze. Zachowywali się tak, jakby nic się nigdy nie stało.
-Wiesz co? Zobacz lepiej, jak Ty się zachowujesz! Jesteś wiecznie nabuzowany! Zachowujesz się tak, jakbyś nie miał uczuć. Jestem Ci obojętna!- wykrzykują te słowa rozpłakałam się.
Rzuciłam na podłogę książkę, którą zamierzałam przed chwilą przeczytać.
-Czego ty właściwie chcesz?
-Chcę żeby ktoś mnie kochał, chcę mieć dla kogo żyć- wykrzyczałam ostatnie zdanie i wybiegłam z pokoju. Skierowałam się w stronę wieszaka i sięgnęłam kurtkę.
-Nie rozmyślaj o przeszłości - na nią nie masz już wpływu. Myśl o przyszłości - bo tylko ją możesz jeszcze zmienić- powiedział blondyn próbując mnie zatrzymać. Wyrwałam się z jego uścisku i uciekłam na dwór. Nie próbował mnie gonić. Wiedział, że to na marne.
Biegłam szybko przez pare metrów. Zatrzymałam się dopiero przy domu Ellingtona. Zapukałam do drzwi. Nikt nie otworzył. Spodziewałam się.
Straciłam kontakt z własnym ciałem. Byłam jak sparaliżowana. Jeszcze pare miesięcy temu przychodziłam tutaj codziennie, a teraz? Najważniejsza dla mnie osoba nie żyje. Próbowałam oddychać w normalnym tempie. Opadłam na kolana na zimny śnieg. Zaczęłam szlochać. Co jeśli Riker miał racje? Może naprawdę za bardzo się nad sobą użalam... Ale jak to zmienić? Nie da się od tak zapomnieć o kimś, kto był dla Ciebie wszystkim.
Nagle podszedł do mnie wysoki brunet. Złapał mnie za rękę i pomógł mi wstać.
-Jest 22 wieczorem, a Ty siedzisz sama na śniegu i płaczesz? Co jest?- spytał troskliwie.
Spojrzałam na chłopaka. Skądś znałam jego twarz...
-Chris?!- zapytałam z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się tylko, a ja rzuciłam mu się na szyję.
Chris był moim przyjacielem z dzieciństwa, jednak wyjechał, gdy oboje mieliśmy po piętnaście lat.
-Delly, jak dawno Cię nie widziałem- powiedział słodko- Wpadniesz na kawę? Mamy sobie tyle do opowiedzenia!
Pokiwałam głową. Gdy go zobaczyłam zrobiło mi się lepiej.
Wziął mnie na ręce i niósł tak przez całą drogę do jego mieszkania.
W środku opowiedziałam mu streszczenie całych tych siedmiu lat, przez które się nie widzieliśmy.
Wypadek moich rodziców, śmierć Ratliffa... Przez te wiadomości Chris bardzo się wzruszył. Wtuliłam się w niego jak najmocniej się dało. Wow, dawno się tak nie czułam. To było... przyjemne.
-Mówisz, że nie chcesz wracać do rodziny? Możesz zostać u mnie, zwolnię Ci łóżko w sypialni, a ja zostanę w salonie-zaproponował.
Na mojej twarzy nareszcie pojawił się uśmiech. Po 4 miesiącach zmagań ze smutkiem wreszcie to zrobiłam- uśmiechnęłam się.
-Dziękuję- szepnęłam.

Następne dni mijały bardzo szybko. Moja przyjaźń z Chrisem nabierała tempa. Poznawaliśmy się od nowa. Z każdym dniem było coraz lepiej. Starałam się nie myśleć o przeszłości. Myślałam o tym, co dzieje się teraz i co będzie się działo w przyszłości. Pogodziłam się z rodzeństwem i postanowiłam, że będę poświęcać im więcej czasu. Widziałam, że oni bardzo przeżyli moją zmianę.Oczywiście codziennie płakałam, tego akurat zmienić się nie dało.
Teraz wspólnie z moim przyjacielem przygotowywaliśmy się do urodzin Rocky'ego. Dzisiaj był smutny dzień. Pierwsze urodziny Rock'ego bez Ratliffa. Byli najlepszymi przyjaciółmi....
Poszłam na górę, by się przebrać. Ubrałam czerwoną sukienkę i czarne szpilki.
-Mogę wejść?- zapytał Chris.
-Pewnie- odpowiedziałam beznamiętnie.
Objął mnie w talii i przyciągnął bliżej siebie. Miałam łzy w oczach... Zawsze robił tak Ell...
-Rydel, kocham Cię- szepnął mi do ucha.
Nagle nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku. Oderwałam się od niego i uderzyłam go w twarz.
-Jak mogłeś?!- krzyknęłam przez łzy- Jesteś moim przyjacielem! Przecież wiesz, jak bardzo rani mnie miłość!
-Delly, daj sobie z nim spokój. On nie żyje. Pogódź się z tym, że nigdy nie będziecie razem. Czas znaleźć sobie kogoś innego.- odparł.
-Nienawidzę Cię za to co powiedziałeś- wydusiłam- Wyjdź!
Zranił mnie. Znowu. Wszystkie wspomnienia powróciły. Nie mogłam wytrzymać.
Spojrzałam na doniczkę. Wyjęłam zza niej zdjęcie w ramce. Przedstawiało ono mnie i Ellingtona. Rozpłakałam się. Zeszłam na dół i uciekłam szybko z domu wraz ze zdjęciem. Biegłam w stronę rzeki. Odwróciłam się jeszcze, by spojrzeć, czy nikt z rodziny nie idzie za mną. Nie martwili się, bo myśleli, że wrócę... Nie tym razem. Ja już nie wrócę. Tak jak Ratliff. Wbiegłam po schodach na sam szczyt. Cała zapłakana podeszłam bliżej krawędzi mostu. Patrzę ostatni raz na ramkę z naszą fotografią. Całuję ją i kładę na ziemię. Skoro on jest "tam" i nigdy do mnie nie wróci, to ja chcę być "tam" razem z nim. Zamknęłam oczy.
-Kocham Cię! - wrzasnęłam ile sił w piersiach.
I skaczę.

To by było na tyle. Gratuluję Wam wszystkim jeszcze raz i z okazji Nowego Roku życzę Wam sukcesów w nauce, uśmiechu na twarzy oraz dużo, dużo weny twórczej.
Do następnego ;**
~Julia

11 komentarzy:

  1. Boże jakie piękne.Przy kazdym
    płakałam. Nie dziwie sie ze mialas trudny wybor bo te sa fantastyczne ♡♡

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzieś tam z boku mam notatnik i komentuje na bieżąco. Nie zwracajcie uwagi na totalny bezsens, jestem nabuzowana. Lecim.
    O mój, pomińmy to coś, dalej.
    Weronika, moja towarzyszka na podium. No zobaczmy. O, Laura. Interesujący wstęp, przyciąga. Walić te błędy interpunkcji w dialogach, Laura jako żołnierz, to jest istotne, a nie te małe gówna, zwane prościej kropkami.
    Buntowniczka, oh. Nawet dla przystojnego blondyna. To pokazało jaka jest, nie jest słaba ta dziewczyna.
    Jednak jak wszyscy ma chwilę słabości, jest prawdziwa. Czytam, czytam spokojnie i tu nagle jeb, ciąża Laury, Ross żonaty, trójka dzieci. Co?
    To nieprawda. O mój Boże. Wyobrażasz sobie moje zdziwienie? Tyle samobójstw, biedny Nicholas. Jestem oczarowana tym OS. Ale czytam dalej.
    Lauren. Oh, jaki podobny początek. Dobra, mniejsza o to. Skojarzyło mi się to trochę z Ghost Riderem, matko, uwielbiam to, więc czytam dalej. Dotarłam do końca. Brakowało mi trochę emocji, ale sam pomysł był naprawdę ciekawy i nietypowy.
    Louder Forever. Jaki luźny początek, fajnie. Coś innego. Ale co dalej? O, witaj Cleo. Dziewczyna mieszkająca nigdzie z matką. No. I zjawia się nagle superhero Ross i ratuje ją z opresji. Cudownie. Gdzie peleryna dla Rossa?
    Białaczka, oh cholerka. I bidulka mieszka 'nigdzie'. Przykre, ale w sumie...takie prawdziwe. W końcu jest pewnie wiele takich przypadków.
    O kurde, dziewczyno, moje serce zaczęło bić szybciej. To było piękne. Cudowne. Kochane. Uwielbiam.
    Kolejna Weronika. Tym razem M. I Ratliff z rakiem trzustki. Ja tu zaraz zacznę płakać, no.
    Życie zabiera wszystkich, kochana Delly. Nieważne jacy dobrzy czy zli byli. Wszyscy.
    Niektórzy z wyboru, jak biedna Delly, niektórzy nie, ja Ellington. Umrzeć za miłość...
    Nie płakałam, to tylko łzy w oczach.
    Nie dziwię się, że Julia miała problem z wyborem. Jak dla mnie najlepszy był OS...Louder Forever. Tak, definitywnie. Oczywiście jakbym miała wybrać jeden. Wszystkie są cudne i wszystkie pochłonęłam bardzo szybko. Wiecie, dziewczyny, jak ciężko było się oderwać, by napisać coś w tej notatce?
    Gratuluje, wszystkie powinnyśmy być na pierwszym miejscu, nie?
    Julia, jak ty wybrałaś te miejsca? Ja bym nie umiała.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem w raju :o
    Tyle wspaniałych histori do czytania <3 Nie dziwie Ci się, że miałaś problem z wybraniem, bo one są tak wspaniałe, że jejku :o Ale chyba moim ulubieńcem jest ten 1, chociaż właściwie to... nie, no nie potrafię wybrać! <3
    No to zostało mi tylko napisać adres bloga rossbossandlove.blogspot.com Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystkie są cudne, najbardziej spodobał mi się OS Weroniki Łacheckiej i Weroniki Michalskiej
    Reszta po prostu fantastyczne! *.*
    Doznałam szoku, jak się okazało, że mój beznadziejny Os zajął 2 miejsce 0.o

    OdpowiedzUsuń
  5. 3 miejsce! xD JEST MOC!
    Hahahahaha :D
    mój blog: http://r5-story-love.blogspot.com/
    Pozdrawiam i dziękuję :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ZMIANA PLANÓW!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! http://in-texas-story.blogspot.com/ JEDNAK TEN BLOG XD przepraszam za problemy xD ;*

      Usuń
  6. Nigdy więcej nie piszę OS :D :D
    Dobrze, że przynajmniej 3msc ;') xD
    My bae: lovemelikethat-r5.blogspot.com
    buziaki (;

    OdpowiedzUsuń
  7. http://ride-to-live-live-to-rider5.blogspot.com/
    3 miejsce, wooow xD już nigdy, nigdy, nie wezmę udziału w takich konkursach, nie nadaję się xD Ale dobrze, że chociaż to 3 miejsce jest :) mój blog: http://ride-to-live-live-to-rider5.blogspot.com/
    Pozdrawiam i weny życzę <3

    OdpowiedzUsuń
  8. Ekhem? I to niby mój One Shot zajął jedno z pierwszych miejsc? Nie no nie wierzę... taka konkurencja, tyle wspaniałych prac... a tu się udało. Moim ulubionym był zdecydowanie One Shot Elmo. Boski, kochana ;) Choć One shot, mojej imienniczki też był bombowy. Oh, w tej chwili właśnie zdałam sobie sprawę dlaczego ja nie robię takich konkursów. Nie umiałabym wybrać najlepszych trzech miejsc, gdyby poziom był tak wysoki. No, ale jak ci kiedyś Julko mówiłam, ty umiesz wszystko.
    Pozdrawiam,
    Weronika <333

    OdpowiedzUsuń
  9. Jula, będą jeszcze jakieś konkursy na OS? :)

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli jesteś już tutaj, to znaczy że przebrnąłeś/aś przez moje wypociny. Napisz coś, by wyrazić swoją opinię. Będę bardzo wdzięczna 😘
~Julia